Quantcast
Channel: Bareya - Nie dla ludzi o słabej głowie
Viewing all 77 articles
Browse latest View live

Dziadek z tatarem w dłoni - cz.4 - Spotkanie na wojence

$
0
0

– Pamiętam, jak wyszliśmy z lasu i przez wielkie, brunatne pole ruszyliśmy w kierunku miasta. Z daleka wyłaniała się katedra St Bénigne, z której uciekł sam Bóg, o ile kiedykolwiek tam był do jasnej cholery... Ernest Pivot, przerwawszy, wydawał się szukać czegoś w pamięci; po chwili kontynuował.
Pamiętam, że pachniało wtedy wilgotną ziemią, poranne powietrze i delikatna mgła unosząca się nad jego powierzchnią wyglądały jak z obrazka, a nie z wojny trwającej czwarty rok.
Było cicho, nie fruwał żaden ptak, liście na drzewach jakby zastygły. Pobiegliśmy przez pole do najbliższego kulawego od wojennych ran domu – objęliśmy go kordonem swych ciał.– Leo, zobacz co się dzieje – Dziadek rzucił te słowa prawie szeptem do naszego snajpera.

– Tak jest – Leo zasalutował i zagrzmiał jak moździerz; nie był zbyt rozgarnięty, ale trafiał te podłe larwy – przepraszam, Niemców – w środek czoła z trzystu metrów.
– Widzę jed….

– Usłyszeliśmy głuchy dźwięk, jakby pękł gliniany garnek, krew chlusnęła na najbliżej stojącego Dziadka.

Ernest Pivot potarł dłonie o policzki, czoło i brzuch, rozsuwając palce na dłoniach, wykrzywiając przy tym przeraźliwie twarz. Wszystkie dzieci powiedziały – bleeee. – Leo odwrócił głowę, wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, spojrzał na Dziadka i powoli osunął się na ziemię.

Wtedy wydarzyła się rzecz zadziwiająca. Dziadek upuścił karabin i wydał z siebie krótki przeraźliwy okrzyk. Aaaaaaa – Ernest Pivot ryknął niespodziewanie, aż kilkoro z małych słuchaczy podskoczyło. Obserwował ich z zadowoleniem i ciągnął dalej.

– Wszyscy jednocześnie zatkaliśmy uszy – dźwięk był tak donośny, że niektórzy padli na ziemię jak po detonacji bomby. Staraliśmy się to później wyjaśnić – bezskutecznie.
Dziadek rzucił się w pogoń za tym wrednym skurczybykiem – Niemcem naturalnie – uzbrojony jedynie w granat zaczepiony u pasa. Odpiął go i jak z zimową śnieżką, jak dziecko ganiając kolegów po podwórku, ruszył w pogoń. Biegł niczym sprinter walczący o mistrzostwo świata.
Biegł przez bombowe leje, przeskakiwał wysokie zasieki z drutu kolczastego, potykał się o martwe ciała i, chociaż był szybszy, zahaczył o wystający z ziemi bagnet, krew polała mu się strużką po nodze i wtedy zwolnił, zatrzymał się.
Wściekły, rzucił granatem w skubańca, trafiając prosto w hełm.
Uciekinier stracił równowagę i upadł, karabin wypadł mu z ręki i poturlał się do głębokiego zalanego wodą leju.
Chlup i zniknął w wodzie.

– Jakiego leju? Zapytało jedno z dzieci.

– No, dziurze po bombie, do takiego dołu.
No więc, Dziadek biegł jak szalony, wyskakiwał w górę nad każdą przeszkodą jak sarna spłoszona przez myśliwego – Ernest Pivot lubił kiczowate porównania – znalazł się trzy metry od psubrata, kiedy zauważył, że ten chwyta za umieszczony przy udzie nóż.
Wyjął go i zamaszyście uniósł ramię łukiem ponad głową i wtedy guzik od rękawa zaczepił o kieszeń na piersi munduru i wyrwał z niej jak flagę pokoju niebieską szarfę z wyszytym na niej złotym lwem w koronie.
Dziadek stanął nagle jak koń zatrzymany w galopie, tuman kurzu wzbił się w kierunku przerażonego niemca, który jak woskowa figura nagle zamarł w bezruchu.
Dziadek skręcił tułów w prawo i sięgnął do kabury.
A ten skurczybyk zaczął machać przed sobą bagnetem jakby jedyną częścią ciała zdolną poruszać się była jego ręka.
Pewnie myślał, że zginie od kuli.
Dobrze główkował.
Przy kaburze Dziadka była doczepiona do niej, jak taras do budynku, mała kieszeń.
Z niej to właśnie wyfrunęła z łopotem szarfa, ze złotym lwem w koronie, identyczna, jak u leżącego na ziemi przerażonego zasrańca – to znaczy tego Niemca.
Powiewające na wietrze dwa identycznie haftowane kawałki niebieskiego jedwabiu wyglądały na tle płonących budynków jak ocalałe z potyczki statki na pełnych żaglach.
Były to chusty z emblematami ich szkoły.

– Co jest do cholery? – zabrzmiało w dwóch językach jednocześnie. Oczy wściekłych wrogów spotkały się. Mrużyli je jak podczas ulewy.

– To ty, Hans? Keller?

– Levi, to...

– Wbije Ci ten faszystowski bagnet w serce, jeśli to ty Hans.

– Jezu najsłodszy, to ty Levi? Tak powiedziała ta gadzina, jakby to sam Jezus był jego cholernym kolegą.

– Naprzeciwko siebie stało dwóch przyjaciół, którzy poznali się w Paryskiej Wyższej Szkole Mistrzów Kuchni, renomowanej uczelni dla najzdolniejszych ludzi tego rzemiosła. Rzucili się sobie w ramiona i podskakiwali jak uradowane z prezentu dzieci.

– Hans, przyjacielu.

– Levi, Mein Gott – rzuciłeś we mnie granatem.

– A czym miałem rzucić durniu – nadziewaną kaczką?

– Co ty tu robisz? – rzucił Hans, jakby to było przypadkowe spotkanie pod wieżą Eiffla.

– Zbieram trufle, idioto.

– Trufle? – Hans musiał być w szoku.

– Zabijam takich samych niemieckich śmierdzieli jak ty, zabiłbym każdego, kto zadaje takie pytania.

Ernest opowiadał dalej.

– Dziwiliśmy się, oglądając to całe zajście z oddali; dlaczego Dziadek nie dźgnął tego bandyty bagnetem albo nie próbował wyrwać mu głowy, tylko krzyczał na niego, wydzierał się, jakby chciał go tym okrzykiem zamordować.
Po słowie „trufle” Dziadek zamachnął się ręką; chyba przez moment myślał o zrobieniu krzywdy swojemu przyjacielowi.
Hans usiadł z wrażenia na ziemi.

– Przepraszam – krzyknął – przepraszam, spotkać cię tutaj to jak… Hans zaciął się.
– Jak cud – powiedział i rozglądnął się dookoła. – Mój przyjaciel goni za mną po polu pełnym trupów i wali granatem w łeb.
To nie najlepiej rozpoczęty dzień.

– Jest wojnaaaa – zadudnił Dziadek.
Hans zrobił mały krok do tyłu, zdawało się jakby odepchnięty siłą okrzyku.
– Twój pieprzony hakenkrojc chce zrównać całą Europę z ziemią, wykończyć wszystkich Żydów w obozach zagłady, a ty martwisz się o źle rozpoczęty dzień?
Ty jesteś głupszy niż podwórkowa kura, bo świń nie będę obrażał, porównując cię do nich.

– Obozach zagłady? – Hans niedowierzał, nie rozumiał, było to słychać w jego głosie.

– Zamilcz ignorancie, zamilcz.
Chcesz mi wmówić, że nic nie wiesz o milionach ludzi zabitych w obozach śmierci w Polsce, pijących własne szczyny, aby przeżyć, stłoczonych jak śledzie w puszce w swoich przytulnych, kurwa, baraczkach, czekających miesiącami na śmierć, wycieńczonych tak, że nie mogliby nawet uciec gdyby nadarzyła się okazja?
Mógłbym cię teraz zarżnąć za sam fakt posiadania na sobie tego mundurka. Bez mrugnięcia.

– Robert, przyjacielu, o czym ty mówisz?

– O wielkiej dupie z kosmosu mówię, tam twoje miejsce, w kosmicznej śmierdzącej srace; walczysz przyjacielu, a nie masz pojęcia, w jaką grę grasz, bo…

Przez chwilę wydawało się jakby ptak zatrzepotał skrzydłami.
Kula ze snajperskiego karabinu, przeleciała na wylot przez bark Dziadka – Ernest Pivot wskazał na swoim ciele odpowiednie miejsce – zostawiając dwie dziury w mundurze.
– Nogi Dziadka zatrzymały się w miejscu, a korpus skręcił się prawie o dziewięćdziesiąt stopni.
Wyglądało to tak, jakby Dziadek chciał zobaczyć całą okolicę: obrócił się, zamknął oczy i upadł obok swojego przyjaciela…
Kiedy nie wiadomo, skąd zaczęto do nich strzelać, Dziadek dźwignął się z ziemi, podniósł swojego przyjaciela, który postrzelony wił się z bólu, rzucił go sobie na plecy jak worek węgla i jak gdyby nigdy nic dotaszczył go do nas.
Rzucił go na ziemię i powiedział – Ja, Levi nadaję ci obywatelstwo francuskie ty szwabski skur…Ernest Pivot połknął ostatnie słowo i dodał.
– I wtedy Dziadek upadł przed nami nieprzytomny – z uśmiechem na ustach.

Za każdym razem, kiedy Ernest Pivot kończył jedną ze swoich opowieści dzieci biły mu brawo swoimi małymi rączkami, a on kłaniał się im głęboko, uśmiechnięty i zadowolony ze swojego występu.
Tylko oczy miał zawsze smutne, jakby nie pasujące do tej jego wesołości.
Wielu uważało Dziadka za trzaśniętego od kuli wariata, szalonego narratora swojego mocno przygodowego życia.
Dla Roberta nie był wariatem.
Mówił, że wariat nie potrafi zrobić bez zaglądania do przepisów stu doskonałych nalewek.

Dziadek z tatarem w dłoni - cz.5 - Test, Miles Davis i szkoła

$
0
0

Test

Ostatecznie Dziadek namówił Roberta, aby spróbował swoich sił jako kucharz, polecił tę samą szkołę, w której studiował, i sprawił, aby uwierzył, że to jego powołanie.

– Robert – zawołał go tamtej niedzieli, kiedy wszyscy wybiegli na dwór. Pamiętał ten dzień, były jego urodziny, 13 lipca 1958 roku, miał dziesięć lat.


 Zatrzymał się w drzwiach, pochylił się jak garbus i uniósł ramiona.

– Dziadku, dziś jest niedziela, jest niedziela, Dziadku.

Nie usłyszał odpowiedzi, Dziadek machnął zawadiacko ręką i zniknął za framugą kuchennych drzwi.
Mógł oczywiście uciec, ale czuł, że Dziadek nie woła go tego dnia, tylko po to, aby wręczyć mu kiść winogron czy cukierka własnej receptury.

Jak narciarz po śniegu, Robert zaczął przesuwać się w kierunku kuchni; szuranie butów miało – jak mniemał – dodać mu otuchy.
Wjechał do niej łagodnie, ale poślizgnął się na marmurowej podłodze, ratując się podpórką z lewej ręki.
Wstał.
Dopiero wtedy, w swoje urodziny, ujrzał nad stołem wiszące na grubych łańcuchach przymocowanych do sufitu wielkie koło z nieheblowanego drewna, z długimi szczelinami pęknięć; wyglądało jak od rydwanu cyklopa lub gigantycznego wozu.
Zawieszone były na nim: garnki, patelnie, durszlaki, chochle, korkociągi, wianki czosnku, cebule w specjalnych siatkach, które można było wygodnie pojedynczo z nich wyciągać.
Nie zwracał wcześniej uwagi na tę olbrzymią konstrukcję – ale czy w tym wieku zwraca się uwagę na cokolwiek oprócz zabawy, no i ładnych dziewczyn?

– Czas na mały test – powiedział dobrotliwie Dziadek, wyczuwając jego niepokój.

Robert usiadł przy stole i z niedowierzaniem powoli przesunął głowę w lewo i w prawo.
Na stole stały niezliczone ilości małych buteleczek, wszystkie były identyczne: z grubego szkła, bardzo wąskie, z długą szyjką – zakończoną delikatnym szklanym kołnierzem.
Butelki zamknięte były czymś na kształt grzybka wykonanego z korka, takiego samego, jakim zamyka się butelki z winem – różniły się tylko zawartością.

Przed nimi leżała czarna szarfa.
Poza tym na stole panowała absolutna nieznana mu wcześniej stołowa pustka – stół lśnił, oślepiając czystością.

– Teeest – powiedział przeciągle Dziadek.

– Raczej dziękuję, to ja już pójdę.
Nim jego noga dotknęła ziemi, ogromny nóż uniósł się w górę, poczym spadł szybko jak piorun na stół.
Butelki jak oddział wojska poruszyły się jednocześnie, zadźwięczało szkło, nóż zrobił trrrrr – a on, z trudem przełknął ślinę.

– To żarty – Dziadek uśmiechał się. – Taki mały test. Zawiąż sobie oczy, szarfa leży przed tobą.

Robert wykonał posłusznie polecenie i siedział zatopiony w ciemności, wsłuchując się, czy Dziadek, aby nie chwyta za wielki tasak do mięsa.
Może znudziły mu się jego kulinarne eksperymenty i zapragnął ludzkiego mięsa – pomyślał – i już chciał zerwać szarfę z oczu, aby uciekać choćby do Afryki, kiedy Dziadek miękkim głosem oznajmił:

– Weź buteleczkę, tę najbliższą, wypij odrobinę.

Robert wyciągnął rękę przed siebie, trafiając w zimne szkło butelki.

– Otwórz ją i wypij odrobinę – powtórzył polecenie.

Po zdjęciu korka Robert poczuł świeże mleko; nie namyślając się powiedział: mleko.

– Nawet jej nie przyłożyłeś do ust – Robert nie rozumiał, dlaczego Dziadek jest taki podekscytowany; usłyszał jak pisze ołówkiem na papierze.

– Następna butelka, nie pij tylko powąchaj.

Wyciągnął dłoń po następną buteleczkę, złapał za wąską szyjkę, a jego palec wskazujący znalazł się na korku; poczuł jakąś lepkość, potarł palcem wskazującym o kciuk i szybko skierował go w okolice nosa jakby śpiewał do mikrofonu.

– Miałeś otworzyć i powąchać – poinstruował go Dziadek wyraźnie zbity z tropu.

– Zrób to jesz…

– Lawenda, olejek lawendowy – powiedział Robert.

Nie można stwierdzić, ile było buteleczek, Dziadek wydawał krótkie polecenia, a on pił lub wąchał. Słyszał przez cały czas jak ołówek tańczy po papierze.

Po około dziesięciu minutach Dziadek powiedział.

– Zdejmij.

Robert rozwiązał szarfę posyłając ją w górę; zmrużył oczy oślepiony światłem wpadającym przez okno. Obserwował, jak szarfa powoli spada na podłogę.

– Brawo – powiedział Dziadek z entuzjazmem.

Klasnął w dłonie.

Na stole Robert dostrzegł leżącą przed Dziadkiem wielką kartkę, miała wiele poziomych i pionowych linii, był to jakiś diagram lub tabela. W prawym górnym rogu dało się zauważyć dużą pieczęć.

– Oto – Dziadek zaczął bardzo oficjalnie, w głosie było czuć wyraźny odcień dumy – test zatwierdzony przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Kiperów Kulinarnych, test wyłaniający najlepszych, nosy i podniebienia nielicznych szczęściarzy, przerwał, zrobił z ust cienką szparkę i zaczął kręcić głową, mówił coś pod nosem: dziesięciolatek nie może… to jakaś pomyłka… czy to… co za dureń mi to przysłał – powiedział wzburzony.
Rozbieganym wzrokiem ganiał litery po wielkim arkuszu papieru.

– Zabiję go – chwycił kartkę drugą ręką i przedarł na pół. Darł ją na kawałki, zaczynając, ale nie kończąc wyrazów. Może klął – tego nie wiemy.

Kiedy kartka zamieniła się w konfetti, Dziadek spojrzał na Roberta i powiedział. – To jakaś pomyłka – masz więcej punktów niż Daniel Escoffier, najlepszy kucharz w Europie, prawnuk największego kucharza wszechczasów – dałeś mu popalić szesnastoma punktami. Jeśli ten test nie kłamie, jesteś po prostu… Dziadek zamachał rękoma na wysokości twarzy i nie dokończył. Wyszedł z kuchni i krzyknął, kiedy nie było go widać.

– Geniuszem.

Szkoła

Po kilku latach od tego wydarzenia Robert pojechał do Paryża, aby stanąć w progach słynnej szkoły, o której Dziadek wspominał na tyle często, że stała się dla niego jakąś formą mantry. 

W pewnym momencie sam stał się tą mantrą.

Widok neogotyckiego budynku szkoły, z rysującymi chmury wieżyczkami po bokach, z lasem w tle tak czarnym jak kilometrowa dziura w ziemi, zrobił na nim wrażenie raczej siedziby Drakuli niż miejsca, gdzie naucza się rzemiosła zwanego gastronomią. 
Wrażenia jednak mogą być mylne, jak to wrażenia mają w zwyczaju. 
Bez trudu mógł sobie przypomnieć jak pierwszy raz zobaczył bar McDonald’s. 
Wtedy również odniósł mylne wrażenie. 
Kolorowy budyneczek z fikuśnym logo, jakby przed chwilą wyskoczył z kreskówki, wydawał się być sklepem albo barem czy czymś w tym rodzaju – z plastikowymi zabawkami, a okazał się miejscem z plastikowymi zabawkami i plastikowym jedzeniem; i zabawki, i jedzenie pewnie robią z tego samego surowca – w duchu tak o tym myślał. 
Zastanawiające, jak łatwo sprzedaje się dziś ładną bylejakość – zastanowił się, wypowiedziawszy tamte słowa na głos, a sprzedawca ukazał swoje nienaganne uzębienie, a nawet dziąsła. 
Sądząc po ilości budowanych kolorowych budyneczków na całym świecie, bylejakość stała się obowiązującą normą – wyraził się po latach. 
Robert uważał, że człowiek to coś więcej niż maszynka do produkcji ekskrementów.

Szkoła była olbrzymia. 
Na parterze znajdowała się: stołówka, biblioteka, małe kino, sauna, siłownia, sala gimnastyczna, bilard i kilka boksów do squasha; na drugim piętrze były sale zajęć, laboratoria, sala historyczna i małe muzeum; na trzecim i czwartym pokoje mieszkalne – brakowało tylko lotniska. 
Była udanym połączeniem drewna i cegły, choć na architekturze Robert nie znał się szczególnie.

Znalazłszy swój pokój, otworzył niepewnie drzwi, zobaczył małe pomieszczenie z trzema niebieskimi łóżkami, nad jednym unosiła się delikatna mgła, a na niej kołysało się dwóch jego przyszłych współlokatorów.

– Cześć – powiedział z trudem, zaskoczony kłębem dymu, który wepchnął mu się do ust.

– Witaj przybyszu – odpowiedzieli salwą śmiechu. W rzeczy samej rechotali jak stado żab podłączone do wielkich głośników.

Bardziej od tego jak koledzy z pokoju dwadzieścia sześć byli pochłonięci paleniem, zainteresował go wiszący nad łóżkiem, na którym siedzieli, nieco przekrzywiony plakat Milesa Davisa. 
Nie widział nigdy wcześniej takiego zdjęcia, a wierzcie widział ich wiele, bo w swej pasji i uwielbieniu dla tego muzyka granice rozumu rozciągnął daleko poza zdroworozsądkową normę.

Miles siedział na metalowym krześle, prawą rękę miał opartą o stół, lewa leżała na oparciu krzesła razem z nogą, która z niego zwisała. 
Było w tym zdjęciu coś surrealistycznego, dziwna poza i to zamyślenie w twarzy, a do tego zdjęcie grało. Wyraźnie dochodził do niego dźwięk trąbki – długi, miękki, przejrzysty i smutny. Blue In Greek rozpoznał, pianino zakończyło frazę i Miles zaczął All Blues. Miles się śmiał. Na tej płycie nigdy czegoś takiego nie słyszałem – pomyślał.

– Heeeellllloow boy – usłyszawszy przeciągłe zawołanie, Robert zobaczył machającą do niego rękę, która żyjąc własnym życiem strąciła wszystko z parapetu, zerwała ze ściany plakat Milesa i zmiotła wielki magnetofon z małego stoliczka. Miles natychmiast ucichł, a zamiast niego dwusekundową ciszę rozerwał piskliwy głos człowieka w długich włosach.

– Nareszcie przestali piszczeć. Dżizes krajst.

– Jedna z moich ulubionych płyt – oznajmił Robert.

Długowłosy zamilkł zaskoczony odpowiedzią, spojrzał w lewo i prawo, jakby kogoś szukał i usiadł; drugi człowiek w pokoju wstał, lekko zachwiał się, trafił ręką z papierosem do ust, głęboko się zaciągnął i wykrztusił.

– Moja też – wciągając powietrze do płuc; drugi człowiek odchylił się mocno do tyłu i wyciągnął rękę do przywitania.

– Max – przedstawił się.

– Robert – powiedział niedbale w odpowiedzi na spoważniałą w jednym momencie twarz Maxa.

– Zapalisz? Mamy cholernie znakomite ziółko.

Robert nie wiedział co to jest cholernie znakomite ziółko, podejrzewał jednak, że koledzy z pokoju nie palą majeranku zawiniętego w bibułę.

Max przymknął jedno oko i wyciągnął w jego stronę coś, co było dalekim echem papierosowego skręta.

– Muszę się rozpakować – odpowiedział, nie znajdując lepszej wymówki.

– Cienias – długowłosy zawył przeciągle – nazywał się Jacques, ale o nim dowiemy się nieco później.

– Nie paliłem od dawna – Robert wypowiedział to zdanie z największą powagą, na jaką w owym momencie było go stać. Tak między nami – to Robert palił tylko gałęzie winogronowych drzew w winnicy Dziadka.

Trzęsącą się rękę, z obawy przed nieznanym skutkiem działania zioła przyłożył do ust i pociągnął spory kawał dymu.

– Przytrzymwaj dłuho w łucach – wybełkotał Max – próbując nie wypuścić dymu.

Robert napiął policzki niczym zawodowy trębacz – myślał, że się udusi.

– Dobra stary, bo się udusisz – powiedział Max i wypuścił w jego stronę chmurę dymu.

– Usiądźmy przed podróżą panowie – wyjąkał Jacques.

Robert dał krok w kierunku łóżka, kiedy jego noga zachowała się jak dętka od dziecięcego rowerka. Wygięła się we wszystkie strony i ugięła pod jego ciężarem. Widok gumowej, tańczącej jak indyjska kobra nogi wprawił go w żołądkowe konwulsje. Był przekonany, że zwymiotuje.

– No to co panowie, po maszku? – powiedział Jacques przekazując Maxowi skręta. Max z błogą miną zniknął za olbrzymią chmurą dymu. Następnie zniknął długowłosy. Z powłóczącą nogą Robert dotarł do łóżka; było ogromne, jego postać wydawała mu się niewiele większa od leżącej nań poduszki. Obróciwszy się, zobaczył dłoń z papierosem wyłaniającą się zza ściany dymu. Dłoń wirowała wokół własnej osi.

– Dzięki – wyrzucił z zachrypniętego gardła. Pociągnął niewielką porcję dymu i poczuł jak jego druga noga zamienia się w dętkę. – Ciekawe, czy po trzecim hauście zamienię się w ludzika Michelin – pomyślał i nagle usłyszał w okolicach prawego ucha wyraźny dźwięk trąbki – znowu grał Miles. Tylko dlaczego trąbi mi prosto do ucha – zastanowił się. 
– Ciszej Miles, proszę – powiedział błagalnie, muzyka ulotniła się w jednej chwili, a cisza zdawała się trwać błogą nieskończoność zatopiona w ciemności trzyosobowego pokoju.

Kiedy ostre światło przedzierające się zza okien obudziło go z rana, targany czyjąś ręką usłyszał.

– Dżizes krajst, pobudka. Głowa z plakatu pochyliła się w jego stronę.

– Nie wydzieraj się tak, bo zrobisz mi w głowie dziurę – Robert odskoczył przerażony w narożnik ściany na widok wychylonej z plakatu postaci.

– Facet – zawołał właściciel długich włosów – wstawaj, dziś pierwsze zajęcia.

Miles na plakacie przybrał pierwotną pozę i zamienił się w drukarską farbę.

Dziadek z tatarem w dłoni - cz.6 - Koniak, pokój ciszy, wypadek.

$
0
0

– Co my wczoraj paliliśmy, dynamit? Plakat do mnie mówił. Co to było do cholery?
– No, trzeba przyznać, że kolega Max przywiózł zieleninkę, po której skok z tego okna – wskazał palcem długowłosy obracając się – byłby miły i przyjemny, przynajmniej przez chwilę – dodał zasmucony.

– Idźcie sami – powiedział Robert.

– Jak to? Jacques spojrzał na niego z rozmytą miną.

– Idźcie sami, mówię niewyraźnie?

– Mówisz wyraźnie, ale niezrozumiale – powiedziała powoli i wyraźnie Edith, żona Roberta, błękit jej sukienki zaczął do niego docierać jak odległe wspomnienie, przypominając mu o wspólnym wyjściu – nie pamiętał gdzie.

– Dlaczego siedzisz na schodach – spytała.

Patrzyła na niego jak na rozdeptanego kotleta, którego na powrót kelner umieszcza na talerzu, odkleiwszy go od wypolerowanego buta. Tak między nami, tylko tak mu się wydawało.

– Edith – powiedział przeciągle i chciał dodać coś na temat planu zajęć w szkole. Dziś – rozglądnął się dookoła, rozpoznając swój dom – dziś jest ten wspaniały dzień, tak, wspaniały dzień. Wciągnął głęboko powietrze, dając sobie czas na rozpoznanie otoczenia – poczuł zapach własnego domu.
Domyślamy się, że był u siebie w domu, wychodził z żoną na premierę filmu i był trzeźwy, od kilku godzin co najmniej.
Słyszał, że można śnić na jawie, ale do tamtego momentu myślał, że to zwykłe książkowe farmazony.

– Robert, jesteś pijany. Daj mi kluczyki – głos jej zabrzmiał jak rozkaz detonacji atomowej bomby.

– Nie jestem pijany, są na stoliku. Wybacz, ale muszę opłukać twarz – skierował się pośpiesznie do łazienki.

– Czekam w samochodzie, mój wariacie, pośpiesz się.

Drzwi delikatnie się zamknęły.
Nie cierpiał w domu obcych dźwięków, skrzypień, pisków, szelestów, skrobnięć, chrupnięć, czegokolwiek głośniejszego od tupiącego po ziemi pająka; zamontowany przeze niego specjalny mechanizm czynił je bezszelestnymi.
Obrócił się za Edith, ale zobaczył pusty hol – był ciemny, jak wyssany ze światła, pozbawiony szczegółów.
Odwrócił szybko głowę.
Okrągłe schody z drewnianymi balustradami zaprowadziły go do łazienki na piętro.
Zapalił światło i wzdrygnął się na widok białych oślepiających ścian.
Stał pochylony nad zlewem, płucząc sobie obficie twarz, zimna woda działała orzeźwiająco. Polał wodą otwartą dłoń i dotknął karku, fala zimna przeszła mu po plecach – zadrżał.


Lubił to uczucie. Wyprostował się, spojrzał sobie w oczy w lustrze i przekrzywił, nie wiedzieć dlaczego, głowę w prawo, jego kopia z naprzeciwka skrzywiła głowę w lewo. 


Usłyszał chrupnięcie kości i równoczesne pukanie do drzwi. Wytarł dłonie we włosy, głęboko wciągnął powietrze i chciał coś powiedzieć, kiedy do łazienki wszedł długowłosy.

– Dżizes krajst, tu jesteś – mruknął – schodź na dół, dwa razy nie powtórzę.
Max ma ci coś do powiedzenia i nie pytaj, dlaczego jest wściekły jak ugryziony w jaja byk – obrócił się gwałtownie i trzasnął drzwiami. 


Robert spojrzał na lustro, które zadrżało jakby palec olbrzyma pstryknął w budynek.
Wyobraźnia zaczęła płatać mu figle; nie wiedział czy powodem tego jest wyczerpująca pogoń za sukcesem, czy też sława przygniatająca go swym niewidzialnym blichtrem; coś jednak dawało o sobie znać.
Możemy zaryzykować twierdzenie, że cysterna alkoholu wypita w ostatnim czasie też odgrywała pewną rolę.

Strywializował uczucie tekstem wypowiedzianym w myślach: jestem tylko zmęczony – i zszedł na dół domu, spoglądając po drodze na rozwieszone na ścianach zdjęcia, obrazy i etykiety w ramkach.
Wyłożone specjalnym suknem stopnie schodów nie wydawały żadnego dźwięku.
Lubił ciszę, ten błogi spokój, w który przyoblekał się po przyjściu z gwarnej restauracji, gdzie był szefem, kucharzem i kawalarzem, uśmiechniętym bez względu na okoliczności, zadowolonym, modnym, wykrojonym do granic smaku kulinarnym Casanovą. 


Chował się w swoim specjalnym pokoju, gdzie zatopiwszy się w miękkim fotelu, mógł nalać sobie ulubionego koniaku ze swojej kolekcji, która zajmowała całą ścianę jak kiedyś ściana z nalewkami, jaką miał Dziadek.
Lubił ten moment, kiedy stawał przed rzędami butelek i czytał napisy na etykietach, które brzmiały niczym starożytne zaklęcia.
Nauczył się szybko zapominać, ile kosztowały niektóre zdobycze, więc nie miał skrupułów, aby je otwierać i delektować się smakiem, a nie tylko widokiem jak czyni wielu kolekcjonerów.

Kiedy na kilka lat przed opisywanymi zdarzeniami odwiedził go Benito Nonino, którego dziadek założył jedną z najlepszych destylarni grappy we Włoszech; wspólnie podziwiali niektóre z jego rzadkich okazów koniaku, do momentu, w którym przestali móc cokolwiek podziwiać. Ich żony na szczęście nie podzielały tych fascynacji. 


Na kilku metrach kwadratowych ściany Robert umieścił kilkadziesiąt tysięcy franków zamienionych na butelki z ładnymi nalepkami. 


Razem wypili kilkanaście tysięcy franków. Zbierasz w kilkanaście lat – konsumujesz w kilkanaście minut.
To ci heca – powiedział Benito na kilka minut przed utratą świadomości.

Zanim przyjaciele stracili świadomość, Benito zszedł za Robertem do piwniczki, złapał się za serce jakby dostał ataku, po chwili wykrztusił.

– Jestem w niebie. Dlaczego je zbierasz? – spytał, kiedy odrobinę ochłonął. Lokata kapitału? Hobby?

– Nie zbieram ich – powiedział do zdumionego Benito. Wyciągnął rękę w kierunku pewnej butelki. Twarz Benito zaczęła zamieniać się w okrągłą kulkę wosku z wystającymi czerwonymi ustami.

– Nie – powiedział Benito z długim drżącym „e” na końcu. – Nie, nie zrobisz tego. To przecież Amédée Eduard Dor - Reserve N°2 1889 Excellence – przy tym trzeba się modlić jak przy figurce Najświętszej Panienki, czasami można wziąć to do ręki, oczywiście, ale pod żadnym pozorem nie otwierać, nie będzie na świecie takiej okazji, aby polizać nawet korek.

– Nie będziemy jej otwierać – spojrzał na swojego włoskiego przyjaciela, który z woskowej kulki na powrót zmienił się w krzykliwego sympatycznego Włocha równie kopniętego na punkcie koniaku jak on.
– Już jest otwarta – krzyknął jak dziecko wyskakujące zza rogu, chcące przestraszyć swojego kolegę. Sięgnął po butelkę i krzyknął: – Łap – wykonując przy tym ruch jakby rzucał ją do Benito.

– Tak nie można…

Benito utkwił wzrok w butelce uwięzionej w Roberta dłoni, wpatrywał się jak zahipnotyzowany w kołysający się, płonący ciemnym złotem płyn.
Robert podał mu ją i sięgnął po dwa niewielkie kieliszki w kształcie tulipana.
Benito spoglądał zdziwiony, spodziewając się w dłoniach Roberta kieliszków wielkości akwariów, w opinii fachowców najlepiej do tego się nadających.

– Nie mów nic, powiadam ci mój przyjacielu, taki kieliszek jest lepszy dla takiego trunku, nie przegrzejesz go zbytnio i możesz wepchnąć do niego nos, a nie twarz jak do tych wielkich pucharów ­– o tam – wskazał palcem w kierunku armii kieliszków.

Tak samo jak oazą spokoju, koniakowy pokój był również oazą muzyki. Po włączeniu dziesięciokilowego lampowego wzmacniacza Sansui i adaptera Marantza - na którym z godną mnicha nabożnością kładł każdy czarny krążek - mógł wtedy zamknąć oczy i poczuć obecność muzyków; jakby stali obok wielkich kolumn i przez tę długą chwilę grali tylko dla niego.

Wszędzie, gdzie się nie ruszył, słyszał te, jak się wyrażał: debilo-samplo-boysbandy, wykreowane mega-cyco-gwiazdki znikające po trzech miesiącach gwałcenia pierwszych miejsc list przebojów. Ich miejsce zajmowały ustawione w rzędzie, jak roboty na taśmie, inne dupogłowe, długonogie seksblondynki, które same nie mogą się nadziwić, jak machając wytrenowanym na siłowni tyłkiem, można zarobić miliony, o muzyce mając pojęcie takie, jakie ma dwulatek na temat prostaty i reakcji Maillarda. 


Ten specjalny pokój był ucieczką od wszechobecnego muzycznego bełkotu, który znikał po naciśnięciu przycisku play.
Rzeka głupoty nie przestawała płynąć, jednak nie słyszał już wtedy jej złowieszczego szumu.

Po wyjściu z łazienki Robert zatrzymał się w holu, spojrzał na wielkie lustro i obrócił się by poprawić krawat, kiedy usłyszał dwa stuknięcia do drzwi; chciał coś powiedzieć, ale nacisnął tylko klamkę, bezskutecznie próbując je otworzyć.
Spojrzał w górę i w dół, nacisnął ponownie klamkę, dokładając do tej czynności nieco więcej siły.
Drzwi powoli zaczęły się otwierać, wydając przy tym nieznajomy dźwięk.
Po chwili zobaczył, że odpycha drzwiami koło samochodu.
Stanął zdezorientowany, wpatrując się w jego bieżnik.
Złapał się ręką za głowę i wtedy dotarło do niego, że felga od koła – a była to felga drogiego robionego na zamówienie auta – jest dokładnie taka sama jak w jego własnym samochodzie i wtedy spojrzał przed siebie.

Na wprost niego, ustawione jak świeczka w torcie, stało auto – zupełnie pionowo.
Cofnął się oniemiały.
Nie mógł uwierzyć w widok na podjeździe swojego domu. 


Zaparł się rękoma o framugę drzwi, poczuł na sobie lekki wiatr, który pchał go delikatnie do tyłu. W pewnym momencie zauważył, że kilkaset tysięcy franków mikroskopijnie się przechyla jakby zastanawiając się, na który bok runąć.
Dał szybki krok w przód; czy liczył, że dobiegnie w sekundę do emblematu swojej zamożności i palcem wskazującym zapobiegnie mającej za chwilę nadejść katastrofie?
Tego nie wiemy. 


Auto runęło z impetem na dach, wydmuchując ze swojego wnętrza wszystkie szyby.
Odruchowo uniósł ręce na wysokość twarzy.
Nie usłyszał żadnego dźwięku, odbyło się to jak w idealnej pustce, jak w próżni, która pochłonęła wszystko niczym czarna dziura.
Nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku, jak owinięty szczelnie kokonem dusił się w nim, próbując wydobyć ze swojego gardła cokolwiek, co by przypominało ludzkie odgłosy.
Próbował poruszyć swoje ważące setki kilogramów, jak odlane ze spiżu, nogi. 


Zrobił krok i runął na kolana, czując pod nimi miękkość trawy.
Zobaczył jak z okna samochodu wypadła czyjaś ręka.

Wydał z siebie jakiś skowyt, dźwięk przerażenia, jakiego się nie spodziewał po sobie, w gardle poczuł coś jak ostry piasek – kokon ciszy pękł i rozprysnął się bezszelestnie.
Próbował podnieść się z kolan, ale nie zdołał. 


Jak więzień przykuty łańcuchem do ściany, wił się obezwładniony, sklejony z ziemią.
Poczuł ciepłą strużkę płynącą po czole, przetarł je próbując zetrzeć z niego gęste ciepło. Machnął ręką jakby próbował złapać muchę. Na dłoni była krew, gęsta i ciemna.
Powoli dotknął w to samo miejsce na czole i poczuł wystający z głowy kawałek szkła.
Ręce opadły mu wzdłuż ciała jak puste rękawy koszuli. 


Upadł na ziemię; kilka małych świerszczy wzbiło się wysoko w górę. 


– O tej porze nie ma koników polnych – powiedział do siebie.
Podniósł ciężką głowę, patrząc na niewyraźne kształty wywróconego do góry nogami jak bezbronny żółw auta.
Stróżka krwi wpłynęła mu do kącika ust, popłynęła po brodzie, jej ciepło dotarło do szyi, powoli płynąc po piersi.

– Umieram – wyłkał wewnątrz siebie i poczuł, że się uśmiecha.

– To nie koniec – usłyszał głos.

Podniósł wzrok na niewyraźną postać, która jak jedwab na wietrze kołysała się w zwolnionym tempie. Po chwili obraz rozmył się, zostawiając go nieprzytomnego przed domem.

Czuł spowity mgłą nieświadomości ruch wokół domu, czuł biegających po trawie ludzi, czuł, że umiera. Usłyszał alarmowe syreny, widział jak karetka wjeżdża na podjazd, jakiś motocykl stanął tuż obok niego, wiele głosów mówiło jednocześnie, ktoś ostrożnie przewrócił go na plecy, pochylił się nad nim i wtedy poczuł metaliczne zimno w okolicy serca. Możemy przypuszczać, że to śmierć złapała je swoją lodowatą ostrą dłonią, gdyż jak wiadomo z dobrych źródeł zamiast palców ma brzytwy.

– Nie żyje, zabierzcie go – powiedział kobiecy i zarazem męski głos bez wyrazu.
I wtedy Robert uśmiechnął się do siebie, mając nadzieję, że za chwilę wszystko zgaśnie, schowa się gdzieś głęboko, a on usłyszy trąby anielskie grające na jego powitanie w niebie. Poczuł jednocześnie strach i błogość – metalowe palce śmierci nagle przestały kroić mu serce.

– On się uśmiecha – odezwał się ten sam kobiecy i męski głos bez wyrazu.

– Niemożliwe, sam go badałem.

– No to sam spójrz, ty weterynarzu.

W tej samej chwili Robert zrozumiał, że nie ma dziś szans na miejsce w anielskim amfiteatrze. Zerwał się na równe nogi – choć miał nieco krzywe – i zrobiwszy kilka kółek wokół siebie jak pies ganiający swój ogon skierował się do przylegającego do domu garażu.
W głębi stał motor. Wsiadł – a między nami – to raczej wskoczył – na niego jak na konia i ruszył przed siebie z okrzykami nadającymi się na kazanie satanistów.
Zebrani przed domem krzyczeli do niego, ale nie mógł ich zrozumieć; nawet gdyby mógł, nie miałoby to znaczenia. Jakiś sanitariusz próbował zagrodzić mu drogę, krzyczał i machał rękoma – na darmo – o mało co, by go nie rozjechał. 


Myślał, czy uda mu się dojechać do pobliskiego jeziora i wrzucić swoje marne ciało w toń wody. Edith nie żyła, a on miał zamiar jak najszybciej dogonić ją, choćby na niebiańskich schodach. Na ziemi lub w niebie, nie ważne, byle razem.
Nabrał szybkości; dojeżdżał do ruchliwego skrzyżowania.

– Teraz – powiedział do siebie – wjechać tylko na drogę.
Zamknął oczy.
Dźwięk pędzących samochodów wdarł mu się do głowy.
Nabrał prędkości godnej wyścigowego motocyklisty i wpadł na szosę.
Z zamkniętymi oczami puścił ręce od kierownicy, rozpostarł je szeroko.
Śmierć pod kołami pędzącej z szybkością sto kilometrów na godzinę ciężarówki musi być szybka – pomyślał.
Czuł napierający w pierś wiatr, który, miał nadzieję, zwiastował szybki koniec.

Krzyknął coś do siebie – nie wiemy co, ale przypuszczamy, że mogło być to coś w tym rodzaju: – bez tej kobiety moje życie ma taki sens jak zapalanie świeczki Bogu w momencie, kiedy spada na nas atomowa bomba – i wtoczył się pod strumień przejeżdżających samochodów.
Czas jakby zwolnił, zahamował, by dać chwilę przelatującym z zawrotną prędkością wspomnieniom. 


Ujrzał jak Edith śpiewa w klubie na swoim pierwszym koncercie, jak piją razem wino na wzgórzach – w to odosobnione miejsce chadzali, aby na chwilę dać wytchnienie domowemu łożu zmęczonemu, jęczącemu i popękanemu od miłosnych uniesień – jak budzi się rano i czuje jej ciepło, jak rzucają się ku sobie po kilku dniach rozłąki i tarzają po stole, a razem z nimi podskakują rytmicznie: talerze, noże i chochelki. Jedyna osoba, której nigdy nie widział smutnej, mimo, iż wielokrotnie dawał jej do tego powody – jego wyspa, jego azyl, jego lekarstwo, panaceum i kamień filozoficzny. 


Bez niej świat zapadł się jak wygasłe słońce – przejeżdżająca ciężarówka miała go od niego uwolnić.

– Koniec – powiedział, nie otwierając ust. Spojrzał na nadjeżdżający na niego wielki dźwig, na błyszczące cielsko monstrualnego auta, potwora, który miał go za chwilę unicestwić.

Trzask zgniatanych części motoru ogłuszył go – krew trysła, ale nie wiemy skąd – czuł zapach benzyny i ból uderzającego o olbrzymi konar drzewa swego ciała.
W chwilę później leżał na poboczu, gapiąc się żarłocznie na niewzruszony potok samochodów na drodze.

– To absurd – uderzył pięścią w kolano, jakby próbował wbić je w ziemię.
To jakiś żart – mówił tak do siebie głośno i wyraźnie, ale usłyszały go tylko poderwane do lotu, spłoszone ptaki. Następnie złapał się za głowę, jakby próbując ją wyrwać, i upadł na ziemię. Widział utworzony z chmur na niebie napis BÓG – a może BUT?
Był niewyraźny i nieudolny jak efekty specjalne z lat trzydziestych.
Dość – powiedział, będąc pewnym, że to kaprys jego zderzonej z drzewem głowy.
Spojrzał ponownie w górę.
Zobaczył bezchmurne niebo.
Uświadomiwszy sobie, że zostawił Edith być może jeszcze żywą w samochodzie przed domem i pojechał się zabić, , poderwał się z ziemi jak rakieta domowej roboty do lotu w kosmos, by po chwili ponownie upaść na piasek. Jak mogłem to zrobić – wypowiedział te słowa na głos.
Czuł jakby ktoś od środka ściskał mu płuca, spojrzał dookoła na zieleń lasu, która wyraźnie zbladła jak wysuszona trawa. 


– Co ja zrobiłem – krzyczał – oczy nabiegły mu gęsto łzami, które wypadały z nich powoli, uderzając o ziemię z łoskotem. Wydawało mu się, że słyszy jak walą o grunt.
– Nienawidzę, nienawidzę – wykrztusił te słowa, bijąc się przy tym po twarzy, szarpiąc swoje ubranie.

Przy drodze stali ludzie. Patrzyli na niego jak na zbiegłego z domu wariatów pacjenta, zdumieni i przestraszeni bali się podejść do niego bliżej. Robert upadł kolejny raz na ziemię. Powieki opadły mu z metalową ociężałością i poczuł jak unosi się w powietrzu. Usłyszał odliczanie – Raz, dwa, trzy...

Otworzywszy oczy, zobaczył czterech sanitariuszy, po jednym z każdej z jego strony, na dany do siebie znak przenieśli go z noszy na szpitalne łóżko, na które miękko opadł, straciwszy przytomność.

Każdy chyba człowiek chciałby wierzyć w jakiegoś Boga, w Wyższą Istotę, w coś, co sprawiedliwie porządkuje życie, w Boga dobrego, który za dobre uczynki nagradza, a za złe karze.
Taka naiwna wiara niektórych ludzi, coś, co zdarza się tylko w filmach, bo przecież można całe życie chodzić z wyrytym na sercu dekalogiem i nie różnić się dla Niego od zwykłego bandyty. Jak znaleźć w tym sens.
A może sens jest w tym, że nie ma sensu.
Czy świat zapełniony hulającą dobrocią, wspaniałomyślnością i uczciwością byłby lepszy?
Czy ludzie byliby lepsi, gdyby wiedzieli, że za każde przewinienie boży snajper zrobi im dziurę w głowie?
Trudno sobie wyobrazić, że wszyscy mogą być szczęśliwi, ale z niejakim oporem dociera do niego, że połowa ludzi na ziemi żyje w ubóstwie, w nędzy, prawdopodobnie więcej niż połowa – jak mniema Robert.
Jak to możliwe.
Naiwne pytanie.
Dlaczego świat wydaje na doskonalenie śmiercionośnych broni, zdolnych zabić wszystkich kilkusetkrotnie taką fortunę.
Dlaczego ludzie tak się siebie boją.
Dlaczego Bóg stworzył tak niszczycielską rasę: bogobojną, dwulicową, przebiegłą, bestialską, nietolerancyjną, tworzącą sztukę, a zarazem wojny, opiewającą miłość i hołdującą śmierci, międzykontynentalną rodzinę zdolną zsyłać na siebie pociski, choćby i atomowe, likwidującą granice, tworząc w te miejsca niewidzialne mentalne zasieki.

Śmiejcie się wszyscy, a on i tak będzie zadawał te naiwne pytania.

Poezja Babuni

$
0
0

Szykuje się do obchodów setnych urodzin.
Nazywa się: Toyo Shibata.
Japonka.
W wieku 92 lat zaczęła pisać wiersze.
Debiutancki tomik „Kujikenaide” (Nie trać nadziei) sprzedał się w nakładzie 1.5 mln egzemplarzy.
Autorka wydała tomik własnym sumptem.
Zawiera 42 wiersze.
Mówi się, że jej wiersze są kojącym balsamem dla borykającego się z kryzysem i szybko starzejącego się społeczeństwa Japonii.
„Kujikenaide” jest absolutnym przebojem w księgarskiej liście Oricon i znalazła się wśród 10 najpopularniejszych książek zeszłego roku.
Autorka tłumaczy, że jej wiersze o takich tytułach jak: „Wszystkie marzenia są równe” czy „Wyluzuj, nie spinaj się) mają być wyrazem wdzięczności dla ludzi, którzy sprawili, że jest naprawdę szczęśliwa, i przygotowuje następną antologię.

p.s. Przydałby mi się ten tomik wierszy. Szczególnie tej jeden wiersz: „Wyluzuj, nie spinaj się”.

Nożyczki i pędzle - poglądów frędzle

$
0
0
Dawno temu miałem nożyczki i sterte gazet.
Po pędzle z bobrowego włosia jeżdziło się z Zielonej Góry do Wrocławia pociągiem 7.10.
Trzeba było zabierać ze sobą panią profesor, gdyż tylko pani z dyplomem mogła kupić pędzle na wrocławskich „jatkach”.
Jeśli chciałeś mieć pędzle musiałeś mieć dyplom, jeśli chciałeś mieć dyplom musiałeś mieć pędzle.
Takie były czasy.
W pewnym sensie są do dzisiaj.
Nożyczki i sterty gazet są do dzisiaj.


Auto-stratą do nieba

Budowa budowy

Spłukiwanie

Orzeźwiająca rzeź

Ukrzyżowane myśli

Wrzechświat

Sny o snach

Robotnik na budowie

Kobieta Michała

FACEBÓG

$
0
0


Kaziu siedział sam w pokoju. Był samotny i nieogolony, choć wiadomo, że samotnym być można tylko z drugą osobą obojętnej płci i narodowości – a zbyt długą z niechlujstwa brodę zostawmy mu w spokoju. Nie przeszkadzało mu to w byciu samotnym i bywaniu nieszczęśliwym. Z brodą czy bez. Kaziu chciał mieć wielu przyjaciół, całej tej masy różnorodnych ludzkich przypraw, które rozpalą jego jednopalnikową kuchenkę życie, dosmaczą egzystencję ani kwaśną ani słodką, zwyczajnie jałową, bez odrobiny pieprzu i papryki, a lubił sobie ostro popieprzyć werbalnie i seksualnie, papryczyć i pieprzyć lubił ponad wszystko.
Kaziu siedział sam w pokoju, bez kanapy, krzesła i kanapek, na własnej osobistej dupci siedział, która mu z tej samotności i nie pieprzenia nie odpadła, wierna to była wszak dupcia, samotna, ale jego własna.
Kiedy tak siedział sam w pokoju przypomniał sobie lekcje angielskiego, miłych nauczycieli i uczniów, którzy nie chcieli być jego przyjaciółmi, być może, dlatego, że nigdy z nimi nie rozmawiał. Miał przecież miłą twarz, miły Face, i lubił książki, szczególnie jedną, książkę o książkach, w której autorzy piszą o autorach książek, piszących książki o książkach. Książka to w języku angielskim – book. Tyle zapamiętał z lekcji angielskiego, pamiętał pisownie owych dwóch słów. Po kilku dniach namysłu, zastanowień i przemyśleń – zauważył, że posiada komputer, komornik mu go nie zabrał, też był samotny i nie wychodził z domu –  wpisał w wyszukiwarkę: słowo face, znak plusa i słowo book, i wyskoczyło mu facebook, i to na pierwszym – najlepszym (jak słusznie mniemał) miejscu. Powiedział: łał – zastanawiając czy jest to słowo polskie czy laotańskie i niczego nie podejrzewając, gdyż był człowiekiem zupełnie pozbawionym podejrzliwości, stał się użytkownikiem facebooka.
Uśmiech na twarzy mu się pojawił bez żadnej socjologiczno-psychospołecznej tresury i zejść nie chciał, przez trzy tygodnie, bo jak wspomniano, tresowany nie był. W kuchni przyjaciół z całego świata się znalazł, przyprawy są, teraz muszę szybko nauczyć się pichcić.
Jedyną, co prawda, potrawą, jaką zamierzał konsumować od rana do późnej nocy, była przyjaźń, o pieprzeniu nie miało być mowy, to, pomyślał – taka potrawa nigdy mi się znudzić nie może. Przyjaźnie są jak pierogi, nigdy się nie nudzą, nie widać ich wnętrza a są takie smaczne, samą przyjaźnią są pierogi.
Kaziu był bezrobotny, dziś kończę 42 lata, ale jeszcze z sobą nie kończę – oznajmił na głos, ale nie było nikogo, kto by to głośne oznajmienie usłyszał. Kaziu posiadał status bezrobotnego grafika, którego termin spożycia minął kilka lat temu według nieoficjalnie oficjalnych norm i oświadczeń, nie miał pretensji do nikogo – musimy przypomnieć – był samotny, nie znał nikogo.
Najpierw kliknął, lubię to i tamto, owo i owe, takie i takowe, tatuaże na samochodach, samochody na tatuażach, kawior z jesiotra i kawior do kąpieli, drinki i piękne dziewczynki, sztukę malowania paznokci, paznokciami malowane obrazy, obrazy niemalowane i nieistniejące, muzykę pop, popa z Petersburga, polubił wszystko – zapomniał polubić samego siebie. Potem kliknął, lubię tego i owego, tą i tamtą, ich, nas, was i tamtego, co ma takie smutne nazwisko: Piotra Samotnego i jego żonę, Marię Samotną i ich dzieci, Marka i Florentynkę, lat pięć i dwanaście.
Pierwszego dnia był megaszczęśliwy z megaprzyjaźni, megalubień i megaklikania. Mega zajebiście i do kwadratu sześciennego się czuję – powiedział, celując ustami w szkło  monitora, kiedy na jego ekranie ujrzał: sto tysięcy przyjaciół i sto tysięcy „lubię to!” – tak dla równowagi. 
Czytać zaczął z megaentuzjazmem: co-gdzie-kiedy, z kim-z czym, o kim-o czym, po co-i-dlaczego, komentował, pisał, opowiadał, odpowiadał, korespondował, konwersował i dyskutował, znajdując czas na dodatkowe kliknięcia na „przyjaciół” i „lubie to!” odkrywszy taki sam megaentuzjam klikaczy w lewej ręce i techniczną sprawność swojego komputera do obsługiwania drugiej myszki, którą nazwał – żółwikiem. Lewą rękę miał ciut krótszą, dłoń ciut mniejszą a palec wskazujący, ciutkę wolniejszy. Najznamienitsi perkusiści, dramerzy i bębniarze, mogliby być z niego dumni, gdyby mogli ujrzeć jego palce w akcji, ale nie mogli, i dobrze, przyjaciół nie wolno denerwować i narażać na wstrząsy.
Kaziu był tak szczęśliwy i szczęśliwie pobudzony jakby, mu, kto do mózgu adrenalinę z endorfiną wlewał, wojskowymi chochlami. Siedział, przed komputerem, jak wspomnieliśmy, na własnej dupci, teraz płaskiej jak ekran monitora, na szczęście zadrenalinowany i zendorfinowany, ani myślał tam zaglądać. Myślał o przyjaźni, a dupę miał po prostu w dupie – gdyby ktoś go zapytał: jaki masz przyjacielu stosunek do własnej dupci, nie opacznie wkładając wirtualny język w tak intymny temat. Prawdą jest, że często pieprzył wszystko i wszystkich, pieprzył swój mózg i swoje ciało, pieprzył rząd, urząd i nierząd, gdyby wiedział wszystko, wypieprzyłby wszystko, to było wczoraj, dziś ma przyjaciół, więc oni mają i jego.
Klika i nie myśli o zasiłku i o nowej pracy, nowych firankach (firankami gardził i nigdy ich nie miał) i kanapie, na której mógłby się wygodnie przespać i spokojnie zasnąć, otulony dobrym samopoczuciem, przykryty kocykiem elektronicznych przyjaźni. Nie śpi jeszcze dzielnie się trzyma, z każdym kliknięciem jego zmęczonego serca na ekranie monitora przybywa dziesięciu znajomych – za darmo. Ale nie bądźmy tacy krytyczni, przecież nie samymi pieniędzmi człowiek żyje. Papierosów od wczoraj nie pali, wódki nie pije od wczoraj, prawie nie je, znalazł na facebooku nową dietę (za darmo), „można żyć tylko światłem słonecznym i wodą z kranu”. Jutro przeczyta dokładnie, teraz czyta, co innego, od przyjaciół i przyjaciółek, przyjaciół przyjaciół i przyjaciółek przyjaciółek. Nie zauważył kiedy spadła noc, tak nagle i bez ostrzeżenia czerwonego słońca i Milion przyjaciół i Milion lubię to! – pulsowało mu w oczach i na monitorze. Czas to uczcić, czas na małą drzemkę. Sen trwał 6 sekund, w którym przyśnił mu się przyjazny program komputerowy, wyglądał jak Chuck Norris, Chuck Morris składał się w całości, oprócz głowy (na której napisane było FaceBóg) z palców wskazujących – z kolorowymi paznokciami, na których były namalowane wszystkie najznakomitsze dzieła sztuki z całego świata – które drgały tak szybko, że nie było widać, że to paluszki. We śnie jednak, takie rzeczy da się zauważyć.
Kaziu spadł z łóżka we śnie, w rzeczywistości, go nie miał, przypomnijmy, był bezrobotny i spalił kanapę w kaflowym piecu, tej pamiętnej zimy, pamiętacie jakiej, takiej kurewsko  zimnej. Metaforycznie rzecz ujmując: pierdolnął o ziemię przyjaźnie i pomysłowo, z pomysłem na przyjazny program komputerowy, umiejętność pisania programów komputerowych, też mu się realnie przyśniła. Po metaforycznym łupnięciu o podłogę pomysłów, machnął szybciutko program komputerowy, swoimi niewidzialnymi, w tym momencie (były tak szybciutkie), dwoma palcami wskazującymi, na dwie myszki, to znaczy na myszkę i żółwika, aby być dokładnym.
Umieścił program tam gdzie był go powinien umieścić i nacisnął po raz pierwszy w życiu klawisz: „Enter”. Za pomocą tego przyjaznego programu, gdyż nikomu nie szkodził, bo był przyjaznym wyjątkowo programem, by nie powiedzieć: programiczkiem-prawiczkiem – stał się Najszczęśliwszym Przyjacielem na świecie. W ciągu kilkunastu zaledwie sekund był przyjacielem wszystkich na facebooku, dokładnie Wszystkich wliczając w to niemowlęta i muzułmanów i lubił jak można się domyślać – Wszystko. Nie przewidział jednak jednego. Że z tego tak oszałamiającego szczęścia rozpierduchę mózg mu zafunduje, na 666 sześć kawałków mu się rozpizgnął, eksplodował jak mina piechotna, medyk sądowy niech będzie tu świadkiem, osobiście je policzył, liczarką do rozwalonych mózgów. Ekipa sprzątająca, jak donosiły prawie wszystkie serwisy, prawie wszystkie gazety, prawie wszystkie telewizory i  radioodbiorniki oraz kultowe czasopismo „Sztuka sprzątania”, wyniosła z domu najszczęśliwszego nieszczęśliwcy, 666 kawałków mózgu, korpus z rękoma i nogami w kapciach, które jakby cudowną mocą przyjaźni były przylepione do jego małych stóp, i choć trudno w to uwierzyć, a przypomnijmy było to wyartykułowane i zwerbalizowane, na falach, długich i krótkich, wizualnie, fonicznie oraz za pomocą rzetelnych ust i umysłów – 3 litry adrenaliny i 3 litry endorfiny… Oraz – musimy tu napisać niewielkie postscriptum – malutki guzik z pętelką, przylepiony zaschniętą krwią do kawałka czaszki. Doniósł o tym sąsiad Kazika, on usłyszał eksplozję mózgu i w konsekwencji jego czaszki, i wezwał pomoc ratunkową, która i tak nie była potrzebna. Cudownym zbiegiem okoliczności sąsiad Kazika był jednym z redaktorów kultowego czasopisma „Sztuka Sprzątania”. Pętelka jak powiedział mi osobiście, kiedy przeprowadzałem z nim (nieco później) wywiad („Jak domowym sposobem sprzątnąć eksplodujący mózg członka najbliższej rodziny”) – była cieniutką liną trójżyłową, miłą w dotyku linką bawełnianą, na której końcu, dyndał węzełek przyjaźni – miała kanarkowy kolor z delikatnymi refleksami błękitu.  

Ploteczki z porąbanej półeczki

$
0
0


1.– 1 mld użytkowników ma Facebook – to jedna siódma mieszkańców globu.
2.– Niemcy wprowadzili ustawę zakazującą zoofilii. Nie uszczęśliwia ona wszystkich. Michael Kiok, zdeklarowany miłośnik psów i koni, a zarazem prezes organizacji broniącej prawa do współżycia ze zwierzętami zapowiada zaskarżenie tych przepisów.
3.– 24,37 euro kosztował bilet Air-France w klasie biznes na lot na Mauritius dla Pierre-Henriego Gourgeona, byłego szefa tych linii. Francuski przewoźnik odnotował roczną stratę w wysokości 809 mln euro.
4.– 96 cm to maksymalny obwód w pasie jaki mogą mieć pakistańscy policjanci w stanie Pendżab. Muszą dbać o linie by ścigać przestępców.
5.– 142 cm to minimalny wzrost północnokoreańskiego żołnierza. Wymagania obniżono o 3 cm z uwagi na niedożywienie poborowych.
6.– 200 cm/kw Tyle wynosi dodatkowa przestrzeń (o powierzchni kartki pocztowej) jaką kury nioski zyskały dzięki dyrektywie europejskiej.
7.– 6 tysięcy euro to cena kawałka tortu ślubnego z wesela Williama i Kate sprzedanego na aukcji.
8.– 220 tysięcy esemesów wysyłanych jest co sekunda na świecie.
9.– 4 mld dolarów zgodził się zapłacić brytyjski koncern BP władzom amerykańskim za wyciek ropy na Zatoce Meksykańskiej. Fajnie, że się zgodzili.
10.– 9,3 mld funtów wydano na letnie igrzyska olimpijskie w Londynie (cztery razy więcej niż planowano). David Cameron – brytyjski premier powiedział: Oczywiście dużo łatwiej jest zorganizować igrzyska pośród pustyni. Pozazdrościć takiego premiera.
11.– Pięćdziesiąt twarzy Greya, najbardziej nie dająca się czytać czytana książka na świecie. Pewna Brytyjka wystąpiła o rozwód (po przeczytaniu książki) i otrzymała go uzasadniając, że jej mąż był nudziarzem, który nie chciał popróbować praktyk sadomasochistycznych.
12.– George M. Levick po zbadaniu życia na Antarktydzie musiał ocenzurować własne badania kiedy odkrył, że śliczniutkie pingwinki oddają się nekrofilii i pedofilii. Badania opublikowano dopiero przed kilkoma miesiącami.
13.– Lance Armstrong – kolarz, stracił za stosowanie dopingu siedem tytułów zwycięzcy. Rekord nie do pobicia.
14.– Wybitny wojskowy, dowódca sił amerykański w Afganistanie traci posadę za romans z Paulą Broadwell ambitną autorką jego biografii. Skok w bok odkryła konkurencyjna FBI. Czy amerykańscy wojskowi mają zakaz ciupciania?
15.– Według Cancer Research w UK 20% pań nie mogłaby żyć bez czekolady i 9% bez seksu. Angielki zawsze były dziwne.

Które Wam się podobało najbardziej? Ja sam nie mogę się zdecydować balansując między niemieckimi miłośnikami zwierząt a unijnymi obrońcami praw kurczaczków. No i oczywiście 50 twarzy Greya – czytałem – ale o tej zabawnej lekturze napiszę wkrótce.

KUKIZ - muzyk grający na nadętych instrumentach?

$
0
0

Paweł Kukiz to dobry „gracz”, „dobry” muzyk.
Postanowił zagrać solo, z „Siłą i Honorem”.
To multiinstrumentalista. 
Grał w przeszłości na różnych instrumentach. 
Pepsi-kusji, aktor-eodonie, piersiach, Heil-Sztajnbach-onie, aborcji-nie i wielu innych. 
Muzyk ma prawo grać na każdym instrumencie, wierząc, że na każdym grać potrafi.
Na instrumentach nadętych politycznie grać bardzo trudno, choć artyści potrafią grać z równą pasją i na nich, wszak i tu publika i tam publika, scena i elektorat. 
Dźwięki jakie się dobywają z instrumentów nadętych, z siłą i honorem artykułowane, w asyście Dud Solidarnych przypominają mi słonia próbującego grać marsza na własnej trąbie.
Kukizofonia za bardzo mi się kojarzy z kakofonią.




Kanalizacja wstrętu – pokłosie „Pokłosia”

$
0
0


Myśleć głupio, to nie jest błąd, jeśli się tego człowiek nie trzyma do końca życia– Władysław Pasikowski, reżyser filmu „Pokłosie”.
Mam niewątpliwą radość kiedy oglądam filmy, czytam książki, wtedy, kiedy mi nawałnica ostatecznych przekonań, kanalizowana różnymi kanałami i banałami do uszu się nie nachalnie wdziera i wmawia, siłą zmultiplikowanej, by nie rzec, Golemowskiej wręcz – mądrości.
Od kilku lat scenariusz filmu „Pokłosie” dojrzewał do produkcji więc był czas, aby pokłosie filmu „Pokłosie” wypełzło na pola rozumu jak ongiś amerykańska stonka na polskie ziemniaki. Sporo czasu więc było aby wyrobić sobie zdanie, zdanie jakiekolwiek, bo wszak, na tematy „ważne” każdy, szanujący się - a nawet ten, który siebie nie szanuje,  obywatel-myśliciel – nie tyle musi ale powinien mieć.
Ma się rozumieć – Ja, też.  Jak mawiam mój Dziadek: Myśleć, każdy głupek potrafi.
Idąc za historyczną prawdą (czymkolwiek ona jest i gdziekolwiek jest, przez fakty przemawiające „za” i „przeciw”, trudno przebrnąć (3 teorie) – (http://arch.ipn.gov.pl/ftp/ftp_pdf_jedwabne_postanowienie.pdf): Mord w Jedwabnem nie był zasługą Polaków - film należało by wyrzucić do kosza (nie tego na śmieci), kąśliwą uwagę rzucić: Panie reżyserze, Hitler nie był wysoką blondynką, która uwielbiała wysokich blondynów ale jak komedię chcesz Pan robić to rób.
Jak widać z wszechstronności dowodowo-interpetacyjnej (J.T. Gross, T. Strzembosz, L. Żebrowski, IPN) przeciętny Bareya nie jest w stanie udźwignąć ciężaru jedynej ostatecznej prawdy.
Ani razu w filmie – powtórzmy, to film, nie dokument – nie pada słowo „Jedwabne”, nie wiadomo w jakim miejscu znajdują się filmowi bohaterzy, nie wiadomo w jakim konkretnym miejscu, ani jakiego pokłosia konkretnej historii są.
Jeśli zakotwiczymy film w Jedwabnem i nazwiemy „Pokłosie” filmem rozrachunkowym (nie bardzo wiedziałbym dlaczego) – to w oczywiście swobodny  sposób możemy swobodnie błąkać się, a raczej kręcić wokół tej właśnie kotwicy, na bardzo króciutkim łańcuszku zespawanym nieprawdziwością historii – mordu Polaków na Żydach.
Historyk Leszek Żebrowski tak zabiera się za film na wykładzie, dla szerokiej publiczności:
Idzie cały czas propaganda, agitacja, wspaniały film, cudowny, nareszcie nasze sumienia będą rozdrapane, krew się poleje , ta ropa z nas wypłynie, przyznamy się, będzie się nam lepiej spało, lepiej żyło. Ja poszedłem, bo pewna redakcja poprosiła mnie o recenzję więc pomyślałem, że muszę iść do kina, ale nie bardzo mam ochotę. Poszedłem więc do kina, na sali osób trzy, ja trzeci (śmiech widowni na wykładzie). No jeszcze jakaś obsługa przy projektorze, tłumy nie waliły, nie było.
http://www.youtube.com/watch?v=u4udRnVL8Qk
Po tym logistycznym wstępie (nikt do kina nie chodzi na filmy, które są złe, zanim się je oglądnie – logiczne) rozpoczyna Leszek Żebrowski „torować” audytorium karygodnymi filmowymi zaniedbaniami filmowej logiki (durny [nielogiczny] Reżyser robi durny [nielogiczny] film – logiczny wniosek).
Jeden z bohaterów chodzi przez cały film w jednej koszuli, marynarce i pantofelkach - „bo zgubił gdzieś, tam, bagaże” (dla ścisłości: jeden bagaż (nie gubi, ktoś mu kradnie), na drodze, przy lesie, idąc do swojego brata, do wsi), koszula przez cały film jest czysta a marynarka jak świeżo wyciągnięta z szafy. Koszula biała, zmienia się (zmienia się jej kolor i stopień zabrudzenia) w koszulę w paski, pojawia się sweter, kurtka i nie da się tego nie zauważyć – drogi widzu, kimkolwiek byś był – gdyby film oglądać z uwagą.
Z zauważaniem i uważnością, jak wiadomo, tak jest, pojawia się u jednych, u drugich – nie pojawia.
Po tym przydługim wstępie, zaczyna się wykład przypominający mi pewnego studenta, który na profesorskie pytanie o historię powstania trąbki, elokwentnie i inteligentnie nawiązuje do zwierzęcia zwanego słoniem, który ów instrument posiada i trąbić umie, a kończy na mechanice poruszania się zwierząt uważanych za wielkie, przez pryzmat „diety budowlanej” kości.
„Torowanie” ma pomóc - choć nie za wszelką cenę, jak w wyżej wymienionym przypadku – ukierunkować kogoś, na coś. Da się tym sposobem, przy odpowiedniej elokwencji, wiedzy, i na bieżąco zachodzącej preparacji – utorować odbiorcę, czy, jak nie przymierzając pasażera, któremu się zdaje, że przesiadłszy się w pociągu z miejsca na miejsce, ma wrażenie że jedzie do tyłu a nie do przodu, wszak siedzi tyłem, i z tą myślą może pozostać choćby i do końca podróży.
„Samotorowaniem” (bez osób trzecich – trąbiących do ucha) dostało się odtwórcy głównej roli – Maciejowi Stuhrowi. Dostał strzałą może nie całkiem realną jak ta, którą Jan Chryzostom Pasek opisał po spektaklu, w czasie którego aktor grający Turka dostał strzałą z łuku – bo grał Turka, ale strzała wymierzona w Stuhra całkiem realnie zaczęła się materializować, niejako atomizować z pojedynczo indywidualnych fantomów i kanalizować w jednię, otwartą, dzięki otwartości Internetu, mediów, otwartości umysłów jakby bombą rozwartych na wszelaką złudność przekonania, że kierownik pociągu jest odpowiedzialny za marny krajobraz przewożących go pasażerów.
Podobną sytuację obserwowałem wiele lat temu, kiedy na ekrany film „Priest” (reżyser Antonio Bird)   wchodził, ukazujący przypadek rozterek homoseksualnego księdza.
Takim samym semantycznym błędem było by posądzać większość księży o homoseksualizm i niejednemu mordę obić, jak i nie dopuszczać myśli, że takich księży w realnym świecie można spotkać.
Szum się kontrowersyjny zrobił, torując sobie drogę do miejsc ciemnych, w których z rozkoszą rezerwujemy sobie prawo do domysłów i bajań.
Zamiast świeczkę rozumu zapalić, guzik w telewizorze nacisnąć, z uważnością się przyjrzeć, co jest na rzeczy, wolimy tłuc się po ciemku, po mordach, nie zwracając uwagi, w co, ani w kogo – walimy.

Na deprechę zawsze jest promocja

$
0
0

Nie wiem skąd depresja dowiedziała się o moim bezrobociu – siedzę cicho i nikomu nic nie mówię – ale usilnie starała się mnie namówić na współpracę.
Potrafię zablokować bezpłatny numer wszelakiej depresji do mojej głowy  ale dziś chyba była jakaś promocja.
Depresja ma wiecznie na mnie chcicę. Musze przyznać, ma niewybredny gust. Dziwka jedna. Wali się za całkowita darmochę.

W końcu postanowiła zrobić porządek z moim dobrym humorem, dziwka jedna,  przereklamowana.
Czarny kolor nie jest już modny – powiedziałem.
Wiem, teraz depresja jest kolorowa. Oglądaj więcej telewizji, bucu, to się przekonasz, że depresja jest jak tęcza, mieni się wszystkimi kolorami rozpaczy – odpowiedziała.
Według Pani Psycholog ponad roczny okres bezrobocia to najwyższa pora aby mi zawodowo szajba odbiła, a dodając do tego stratę własnej restauracji, w której przez pół roku nie zarobiłem ani grosza, nadawałoby się to wzorcowo do domu wariatów z zastosowaniem farmakologicznych kaftanów bezpieczeństwa.
Deprecha to ciekawy temat do rozmów – z kimkolwiek - zupełnie jak pogoda.
B. - Pozdrawiam szanowna koleżankę – zagaduję pierwszy, otwieram drzwi damie.
Hanna– cześć Darasku – co tam słychać.
Nienawidzę jak do mnie zdrobnieniami lecą - przez całe życie jestem Darasek, Szymcio, Darcio, Daruś, Szymanek, Darasek, co jest z tymi ludźmi? - ale spokojnie odpowiadam: Bezrobotna błogość – mówię zgodnie z prawdą, moją prawdą ma się rozumieć.
Hanna  Ja właśnie na powrót zaczęłam w konserwacji robić.
B.  No to gites – odpowiadam, nie wiem czy to konserwacja własna i o kremach i botoksach będziemy rozmawiać, czy może co innego.
Hanna – Jeszcze tylko niech ta wiosna przyjdzie i będzie znów piknie.
B. - Spoko– w lipcu będzie wiosna.
Przecież jest globalne ocieplenie, unijne, ustawowe – taka mądra kobieta a o tym nie wie – pomyślałem.
Hanna – No, ale miałam w styczniu i lutym niezłą małą deprechę, na szczęście przeszło jakoś.
B. – Dlaczego małą, nie bądź taka skromna. Wiesz, jak do z deprechą – czasami nas odwiedza jak niechciany sąsiad. Ostatnio jakiś sąsiad debil, wali do mnie o 3 w nocy w drzwi. Tak się wystraszyłem, że mi wiertarka z rąk wypadła.
Nieczuła na moje problemy Hanna odpowiedziała:
– Dołek był pourodzinkowy – żem się troszkę mem życiem przejęła.
B. – Trzeba się z deprechą zaprzyjaźnić.
Hanna – No chyba to jedyne wyjście, jakoś się pogodziłam z tym, że „lepiej” – to już raczej było.
B. – Lepiej, po prostu, nad tym życiem się nie zastanawiać.
Hanna – No, ale czasami cię dopadnie symboliczność.
B. – No wiadomo – symboliczność, jak ten gość-deprecha – zawsze pojawia się niezapowiedziany. Ja się ostatnio ocknąłem na 18 urodziny mojej córki.
Hanna – Tu, raczej był zapowiedziany - w końcu jeszcze pamiętam, niestety, kiedy się urodziłam.
B. – No tak – ja tez przeżywałem, jak przeżywałem 40-tkę. Teraz już nie przeżywam. Przeżyło mi się to przeżywanie.
Hanna – Dobre podejście - ja mam nadzieję, że mnie już po 40-stce przejdzie
B. - A tak samo przychodzi to podejście - a może to po prostu obojętność.
Hanna - Obojetność? Wobec dat czy tak ogólnie???
B. – Już tak mnie wszystko ani nie przeraża, ani nie cieszy, sinusoida życia jak u umarlaka - prawie płaska linia.
Hanna – Oj tam, oj tam, jeszcze Ci ta sinusoida skoczy tak, że sam się zdziwisz,
ja przynajmniej głęboko w to wierzę - inaczej bym się z tego dołka nie wyczołgała.
B. – No, ja nawet nie wiem czy chce, zaczynam lubić tę sinusoidę - choć chcenie, chyba nie ma tu nic do rzeczy.
Wiesz, czasami jak wpadamy do dołu i za bardzo wierzgamy to się ziemisko osypuje i zostajemy w tym grobowcu. Lepiej akceptować pokornie doły - traktować je jako: Chwilowo Inną Perspektywę.
Hanna – To prawda - dlatego wierzgam sobie cichutko.
B. – Jak będziesz się darła, to lawina pójdzie i po krzyku. Ale powolutku - to i paluszkiem sobie tunelik z tego dołka wykopiesz.
Hanna – Ale czasem taka lawina też bywa potrzebna...
B. – Chyba, że ci sie kierunki popierdolą i dołek sobie w dół poszerzysz.
Hanna – W sumie to nie ma dobrych strategii.
B. – Nie ma.
Hanna – Jak pisał mistrz – przetrwać, oto wszystko.
B. – Cioran?
Hanna – Żeby samemu nie stać na tym denku dennym.
B. – Najlepiej wciągać w to denko tabuny. Jest raźniej.
Hanna – Rilke. Nie tam, tabunów to ja nie lubię.
B. – No kogoś tam, wciągnąć, chyba masz.
Hanna – Na denko wciągać?
B. – No a gdzie. Do dna.
Hanna - Raczej jednak nie. Trochę mam dla bliźnich litości jednak.
B. – Bo jak lepiej ci z kimś, to dawaj go do dołu.
Hanna – Właśnie mnie jest dobrze samej ze sobą, a grono przyjaciół, to wolę mieć, poza moim denkiem. Bezpieczniej.
B. – Jak się spotkają dwie deprechy, to mają ze sobą tyle do pogadania i jest im tak dobrze, że z dołu to nawet siłą sie ich nie daje wyciągnąć.
Hanna – Ale lepiej, jak nie są w tym samym grajdole – ciekawiej.
B. – Najlepiej, bo można być w dole depresyjnym i, w górze depresyjnym. Tylko cicho, aby się ktoś o tym nie dowiedział.
Hanna – No. Poza tym osobne deprechy mogą się stać wzajem budujące.
B. - Wspólnymi siłami mogą zbudować deprechę piramidalną. Zawsze co dwoje to nie jeden. Ale najlepiej się sprawdza deprecha narodowa, demokratycznie wybierana przez wszystkich.
Hanna – wspólnymi siłami to mogą wznieść się ponad tą deprechę na niwę dotąd niezbadaną. Albo i zbadaną - to w sumie bez różnicy.
B. – Jeszcze nie słyszałem żeby dwie deprechy stworzyły coś, godnego uwagi, ale kto wie  wszystko się może zdarzyć.
Hanna – No właśnie - niechaj żywi nie tracą nadziei. To również klasyk.
B. - Jakiś melodramaturg to był chyba. Każdemu się zdarza pisać takie rzeczy.
Hanna – No był, ale ja lubię takich tragików, bo sama jestem...
B. – Powinienem napisać, że napisał to komediant. A nadzieją łatwo się żywić bo jest lekkostrawna i nie ma kalorii. Nadzieja to fastfood życia.
Hanna – To raczej długo sie nie pociągnie na bezkalorycznej diecie... Kalorii ma w chooy - tylko trzeba się dogrzebać do nich.
B. – Spójrz na tych nieszczęśliwców nadziei - jacy chudzi są. O niczym innym tylko o nadziei klepią.
Hanna – Jako kobieta na taki spraw obrót bym nie za bardzo narzekała.
B. – Tylko żeby nadzieja miała sens trzeba by mieć do niej jakieś nadzienie. A ja nawet pustyni już w sobie nie umiem znaleźć.
Hanna – Nadzienia ci u nas dostatek: literatura, sztuka, muzyka - tylko przebierać i brać, co zechcemy... Niestety nadzienie może się okazać mało optymistyczne, ale nikt nie twierdził, że będzie łatwo.
B. – Pustynie bez horyzontu zdarzeń - powiedziałem ja, żaden klasyk.
Hanna  No to taka pustka absolutna może się okazać podłożem najlepszym - wszak natura nie znosi próżni. Kultura też...
B. – Ooo, tu się nie zgodzę - weź na to spójrz, że się tak wyrażę, kosmicznie - próżni jest zdecydowanie w chooy i troszeczkę.
Hanna - Ale bez tego, co nie jest próżnią, to nie ma najmniejszego sensu, w końcu nie w wielkości siła jest pogrzebana.
B. – Za życia jesteśmy pogrzebani w próżni.
Hanna – Ech tam. Po życiu również. W sumie żadna różnica. Starajmy się, żeby próżni nie było w nas, bo staniemy sie próżni.
B. – Próżne starania, ale się staram.
Hanna – Więc, nie takie próżne.
B. – To teraz to chyba pójdę się wypróżnić.
Hanna – Też dobry pomysł - czasem leczy duszę
B. – A o duszyczce, to pogadamy następnym razem. Pozdrawiam
Hanna – Pa Darasku.
---
(No nie, kurwa, dostanę depresji od tych zdrobnień).


Dobra sztuka w sieci - dla bogatych i dla kmieci

$
0
0


O prestiżowych galeriach, uznanych artystach, cenach i DDS – Dobrych Dziełach Sztuki.

W numerze 02.04.2013 czasopisma Przekrój ukazał się artykuł: „Dobra sztuka w sieci”.
Jak sama nazwa wskazuje, sztuka jest dobra i nie chodzi tutaj o sztukę mięsa ani o połów artystycznego narybku za pomocą sieciowych urządzeń wielkoformatowych.
„Zaczęło się od Warsaw Gallery Weekend – Najlepsze Warszawskie Galerie zwarły szyki i zorganizowały wydarzenie, w czasie którego otworzyły swoje podwoje dla zwiedzających do późnych godzin wieczornych”. 
„Zebraliśmy prace uznanych artystów, reprezentowanych przez Najbardziej Prestiżowe Galerie Sztuki Współczesnej w Polsce.” 

Artyści zorganizowali prace (dobre dzieła sztuki), Galerie zorganizowały wydarzenie, wszak jak wyżej wspomniano, były to Najlepsze Prestiżowe Galerie i One właśnie potrafią organizować wydarzenia, otwierać podwoje, nawet do godzin późnowieczornych.
Najbardziej Prestiżowe Galerie przekonały się, że w grupie drzemie wielka siła a idea łączenia tego, co najlepsze (uznanych artystów prace) okazała się najlepsza.
Dzieła sztuki można oczywiście kupować – on line i w realu– jak pisze Przekrój, dodając: „w galerii”, aby była jasność gdzie do późnych godzin wieczornych mamy się udawać z nieudawaną przyjemnością kupowania dzieł w cenie od 500 do 10 000 złotych.
Najlepsze Prestiżowe Galerie wprowadzają sekcję VIP (zestaw prac wielkoformatowych powyżej 30 000 zł), do której będą mieli dostęp wybrani klienci.
Wybrani przez kogo?
Zapewne chodzi nie o klientów wybieranych, tylko tych, wybranych, wybrańców, gotowych wydać wyżej wymienione sumy za prace wielkoformatowe.
Bez cienia ironi – takim wybrańcem chciałbym być, choć, po uważnym przyjrzeniu się, jaki narybek w owe sieci galeriane jest wyłapany, mam wrażenie, że sieci sklecono nie tyle z mało spójnego materiału co materiału wyświechtano-uznanego, odrapano-prestiżowego i thebest-najlepszego.
Warto było o tym wspomnieć aby klient, VIP lub wybraniec, miał jasność, co kupuje, bez nudnego zaglądania do własnej głowy, gustu i portfela.
Warszawiacy przyjęli „wydarzenie” z dużym zainteresowaniem, w końcu mogą kupować Dobre Dzieła Sztuki do późnych godzin wieczornych. Opuszczając swoje prezesowskie i inne zacne stołki nawet w godzinach późno wieczornych mogą udać się do galerii aby strawę duchową zmaterializowaną i na ścianach galerii unaocznioną zakupić.
Mogą również, siedząc do późnych godzin wieczornych, nie ruszać się prawie wcale, na stronach http://artvolver.com/pl - prace oglądać mogą, kupować mogą, od 500 złotych wzwyż i wszeż.
Ja osobiście zainteresowany jestem współczesnym malarstwem i grafiką, prace wideo-instalacyjne, obiekty i tym podobne, mnie nie interesują, mam ich wiele w domu, w piwnicy, garażu i na działce.
Jestem pod wielkim wrażeniem i różnorodnością wysokich cen jednomyślnie mi oznajmiających, że ze sztuką uznanych artystów polskich nie jest tak źle – wręcz odwrotnie, jest znakomicie.
Malarstwo i grafika uznanych artystów, ma się obecnie doskonale wbrew opinii takich malkontentów jak JA – (podaje za stroną http://artvolver.com/pl):



Grzegorz Sztwiertnia: „III, z serii Diplokokki” – olej i akryl na płótnie – powyżej 15 000 zł.



Basia Banda:„wiosna” – ekolina na płótnie – cena 15 500 zł.


Agata Bogacka:„portret” – serigrafia – cena 430 zł.


Jakub Ciężki:„reklama” – akryl na płótnie – cena 10 000 zł.

Jarema Drogowski:„z serii Szeptacze” – serigrafia – cena 300 zł.


Paweł Dunal:„Ślimakonos i bałwanek” – olej na płótnie – cena 3400 zł.

Alice Gaskon:„Ośrodki zapalne, z serii Wojna... – technika mieszana – cena 2000 zł.

Maurycy Gomulicki:„Pussy” – serigrafia – cena 550 zł.


Tymek Jezierski: bez tytułu z serii Abstrakcja na płótnie” – malarstwo – cena 1500 zł.


Ewa Juszkiewicz:„sznur” – ołowek na papierze – cena 5000 zł.


Magdalena Karpińska: bez tytułu – tempera jajowa na płótnie – cena 8300 zł.


Agnieszka Kieliszczyk:„wymazywanie” – akryl na płótnie” – cena 1600 zł.


Izabela Koniarz: bez tytułu – różne media na płótnie – cena 1850 zł.


Róża Litwa: bez tytułu – olej na papierze – cena 2400 zł.


Przemysław Matecki: bez tytułu – olej na papierze – cena 4900 zł.


Bartek Materka:„gra snów” – olej na papierze – cena 2900 zł.


Jan Moduszewski:„A. Jacobsen Ant Chair” - malarstwo, mdf, akryl – cena 7000 zł.


Joanna Mlącka:„Ceremonie” – olej na płótnie – cena 9800 zł.


Tomasz Mróz:„Black hole” – rysunek na papierze – cena 1800 zł.


Anna Panek: bez tytułu – akwarela na papierze – cena 2500 zł.


Włodzimierz Pawlak: - „notatka o sztuce” – olej na płótnie – cena 4000 zł.


Joanna Pawlik: bez tytułu, z serii Zakażenia – tusz na papierze – cena 900 zł.


Sławomir Pawszak: bez tytułu – olej na płótnie – cena 28 000 zł.


Katarzyna Przezwańska:„obraz z odciśniętym włosem” – deska, emalia akrylowa – cena 3000 zł.


Igor Przybylski:„240-113, z serii Laminatka – cena 9500 zł.


Zbigniew Rogalski: bez tytułu – tusz pigmentowy na papierze bawełnianym – cena 6000 zł.


Bianka Rolando:„Austrian Ski Team” – technika mieszana – cena 1200 zł.


Sławomir Rumiak: bez tytułu – rysunek na papierze – cena 1000 zł.


Aleksander Ryszka:„Feel it All” – olej na płótnie – cena 7000 zł.


Wilhelm Sasnal: „czarny...” – sitodruk – cena 650 zł.


Katya Shadkovska: bez tytułu – gwasz na papierze – cena 2000 zł.


Maciej Sieńczyk: bez tytułu – rysunek na papierze – cena 950 zł.


Lena Szczesna:„59” – akwarela, kolaż na papierze – cena 2500 zł.


Mateusz Szczypiński: bez tytułu – olej na płótnie – cena 8000 zł.


Radek Szlaga:„ Guerilla poultry farming” – olej na płótnie – cena 10 000 zł.


Twożywo: „Antychryst będzie artyst” – sitodruk – cena 620 zł.


Aleksandra Urban: „brat” – olej na płótnie – cena 8000 zł.


Piotr Wachowski: bez tytułu -  malarstwo, technika mieszana, płótno – cena 2800 zł.


Aleksandra Waliszewska: bez tytułu – technika mieszana – cena 4200 zł.

Jaśmina Wójcik: bez tytułu – flamaster na papierze – cena 1000 zł.


Honza Zamojski:„Untitled (Self-portrait) – rysunek przez kalkę techniczną – cena 1750 zł.


Monika Zawadzka: bez tytułu – druk atramentowy na papierze bawełnianym – cena 1200 zł.


Karolina Zdunek: bez tytułu – olej na płótnie – cena 2500 zł.

Miss Holocaust

$
0
0


Z jakich niejasnych przyczyn zawsze miałem awersję do wszelkich miss-poloniów, miss-światów i innych miss-trzostw w kupczeniu ludzkim szczęściem.
Nie rozumiałem nagradzania czegoś co, przez jednych, może być nazywanym „darem od boga”, przez innych – natury.
Tego przez przypadek trafionego, geometrycznego połączenia, stosunków wielkości bioder do piersi, szerokości ust do nosa, rozstawu oczu do owalu twarzy.
Nie mogę powiedzieć, że mi to geometrycznej przyjemności nie sprawia kiedy widzę dwie krągłości na nogach do samego nieba, wytrenowanym kroczkiem balansujących nad powierzchnią ziemi w rytm jakiejś skocznej muzyki zachęcającej po skok po piwo – aby ten kabaret jakimś znośniejszym uczynić, przy wtórze męskiej rozgorączkowanej widowni, wspólnym wzwodem połączonej.

Piękno łączy się z poezją w tym kabarecie miss-yjnym, kandydatki ustami swemi skolagenowanymi artykułują światu: pomoc porzuconym zwierzątkom, biednym w Afryce, jeździe konnej; wszystkie chwalebne i modne nurty socjologicznego chwalipięctwa przy wtórze braw w rytm kołyszących się bioder i wypieków na twarzy.

Igrzysk i chleba nigdy nie było dość choć z uporczywością maniaka wyskakują przy ich okazji osobliwości godne filozofów z supermarketu (jak autor niniejszego tekstu).


W Izraelu odbył się konkurs „Miss Holocaustu 2012”, budząc burzę wprost nieproporcjonalną do spokoju na twarzach ich uczestniczek.
Z 700 kandydatek do finału dostało się 14 starszych dam w przedziale wieku od 74-97 lat!
Nie to jest wstrząsające: połączenie Holocaustu, starości, plastikowych diademów i koszmarnych wspomnień szeptanych do mikrofonów.

Nie wstrząsa też nikim nagroda dla zwyciężczyń: zestaw kosmetyków i weekend w hotelu.

Nie wstrząsa informacja, że nie o piękno chodziło ale o charyzmę.

Że w jury zasiadł również psychiatra – nie wstrząsa.

Historie opowiedziane: o śmierci matki, bydlęcych wagonach, gehennie ludzkiego mięsa wiezionego na przemiał, na spalenie, do obozów – nie wstrząsa.

Miliony kartek bólem wspomnień zadrukowanych, dokumentów i audycji z samych trzewi żółcią i łzami oliwionych mechanizmów ludzkiego cierpienia, multiplikowane na każdym kroku pomnikami pamięci, kolczastymi obrazami pomieszanymi z ciepłymi bułeczkami z parówką na wynos,  już nie wstrząsają tak jak kiedyś.

Ale Izraelska burza odmiotła coś innego, ludzką nędzę, poderwała (zapewne na chwilę) pustą miss-kę ofiar Holocaustu, której Państwo Izrael nie wypełnia niczym innym niż obietnicami.
Elizabet Dargocki (dzieli swoje mieszkanie ze zwierzętami):
– Człowiek potrzebuje bratniej duszy, a jeśli nie ma wokół siebie ludzi, to przygarnia psy, koty.  
Z 1700 szekli zapomogi (450 dolarów) nie zostaje nic w połowie miesiąca.
 Wstaję i zasypiam głodna.
 Przeżyłam Zagładę, ale trudno mi przeżyć teraz w Izraelu.

Ester Frank, z trudem porusza się na wózku. Jej świat to widok z jerozolimskiego pustego mieszkania.
 Jestem nieśmiała, a o takich się nie pamięta.

Obie Panie stały się bohaterkami reportażu o ocalonych z Holocaustu żyjących w skrajnym ubóstwie. Gdy kilka lat temu wyemitowała go telewizja izraelska – wybuchł skandal.
Okazało się, że Państwo wstrzymywało wypłaty pieniędzy przekazywane przez RFN od 1952 roku.
Okazało się również, że z 210 tysięcy ocalałych z Holocaustu mieszkających w Izraelu, jedna trzecia żyje poniżej granicy ubóstwa.

Rząd do pustych miss-ek wrzuca własne tłumaczenie i niekończące się banały.

Już Hannah Arendt pisała „O banalności zła” (czym oczywiście wywołała semantyczną burzę mieszającą ze wzruszającą sobie bezmyślnością, zło z banałem) ale chyba nie przypuszczała, że będzie ono miało ciąg dalszy.
Czy było to zamierzone, czy też nie, i nie zależnie od głosów niektórych, pytanie zostało postawione. Co prawda niezgodnie ze społecznie określoną normą, pozbywającą istotnej tożsamości współczesnego Żyda, Izraelczyka.

– „To obelga”.

 Czego możemy się spodziewać w następnej kolejności? Big Brothera w Auschwitz?".

– „Porządny człowiek nie powinien wpaść na taki pomysł?".

Tylko skąd przekonanie, że ludzie są porządni?

Codzienna porcja łatwostrawnej niestrawności

$
0
0


Dostaje czasami od znajomych jakieś dziwne teksty, „linki” czy zdjęcia, bo wiedzą, że tak jak jedzenia, do życia niezbędna mi jest odrobina szaleństwa, codzienna porcja, że się tak wyrażę: Bareizmu.

Najlepsza z Żon próbowała mnie zaciekawić „najdziwniejszymi hotelami świata” widząc zapewne, że kiedyś prokurowałem artykuł na temat „najdziwniejszych restauracji świata”.
Oczywiście nie byłbym w stanie zrobić tego rzetelnie, każdą restaurację odwiedzić, jeśli nie osobiście to choć  zaczerpnąć języka z wiarygodnych źródeł – ale kto by się tym przejmował?

Pomijam fakt, że kompletnie się zagubiłem w tym obecnym potopie informacyjnym, tym prawdziwym i nieustającym tsunami, który niesie ze sobą co prawda ożywczy chłód wody, to zdarza mi się często gębę rozdziawić i narazić przełyk, nie, na soloną wodę ale cały ludzki inwentarz, pogruchotany i zmielony na pył zamulający moją percepcyjną kanalizację.

Na stronie z najdziwniejszymi hotelami świata, dostałem również wiele innych, cennych informacji jakbym wszedł do hotelowego pokoju, w którym, w jednym miejscu, wymieszane były ze sobą: sypialnia, restauracja, kino, ubikacja, siłownia i burdel.

Nie chce przez to powiedzieć, że takie przybytki nie miały by miejsca bytu.
Już mają.

Oto co znalazłem w pokoju http://metromsn.gazeta.pl/Lifestyle/56,126513,13556205,Polecamy,,9.html

– Pokarmy szczęścia, czyli dieta na dobry nastrój
– Wiosenna pobudka dla skóry: zabiegi, które warto wykonać właśnie teraz
– Menu dnia z włoskimi smakami
–Rowerem do szkoły i pracy - czy warto przywrócić zwyczaj sprzed lat?
– Co jeść w kwietniu?
– Ruda za cztery dychy: test whisky z dyskontów
– Z wybiegu na paznokcie: pomysły na manicure z pokazu Diora
– Top 10 szybkich przepisów na niedrogi makaron – chyba na „tanie dania” z makaronu - ale tę powszechną niepoprawność semantyczną zostawmy na boku.
– Top 10: seks i śmierć. Najdziwniejsze przypadki
– 7 mitów na temat odżywiania
– Na zdrowie? Najlepszy kot!
– Zawsze miej w kuchni: kurczaka, paprykę i cebulę.

Po prawej stronie, w dziale „najczęściej czytane” znajdziemy:

– Odchudzanie bez diety? Sprawdź, jak to zrobić
– 10 najbardziej depresyjnych zawodów
– 8 najdziwniejszych hoteli świata. Zobacz zdjęcia
– Nie dzisiaj kochanie! 6 najczęstszych powodów, dla których nie chcemy się kochać
– 11 najdziwniejszych miejsc porodów
– Babcine majtki stają się znowu modne. Koniec obciachu
– To brzmi naprawdę smacznie. Te dania zdobyły pierwsze miejsca w konkursie

Ostatni artykuł wieńczy hasło Czwartej edycji konkursu "Zgotuj sobie sukces", który zorganizowała Akademia Efektywnej Przedsiębiorczości Makro we współpracy z Ogólnopolskim Stowarzyszeniem Szefów Kuchni i Cukierni.

No to zgotowałem sobie na dzisiaj porcję do przetrawienia i zastanawiam się jak ja to wszystko z sukcesem strawię aby nie zwymiotować.

Północna Korea jest fajna jak cholera

$
0
0

Zawsze się znajdzie jeden skurwiel co bandzie klonów pod maskami uśmieszków chce popsuć dobrą zabawę.
Oby taki się znalazł.

"Najpierw też myślałem, że to nienawiść. 
Znałem tylko ją, tworzyła mój świat, więziła, uczyła jeść, pić, oddychać. 
Myślałem, że umrę z tą nienawiścią w żyłach."
V for Vendetta

Mały ponurnik

$
0
0


Jak powiedział Woody Allen: Moją największą życiową porażką jest fakt, że nie mam pracy polegającej na czytaniu książek, najlepiej w jakimś klimatyzowanym pomieszczeniu.

Mi też nic nie wiadomo, pomimo szeroko zakrojonych poszukiwań w tym kierunku.
Nic.
Nie chodzi mi o krytykę książek, krytykę ich treści, jakże często treści żołądkowe przypominających.

Krytyki i żółci jest pod dostatkiem, dlatego tęsknym wzrokiem łypię w stronę nie tyle treści łatwych i przyjemnych, z rodzaju tych: ochkurwazajebistych czy spierdalajnadrzewo, ile treści rzeczowo podejmujących trud myślenia.

Dlatego nie podejmuje się krytyki i ocen bo musiałbym wdawać się w nieistotne szczegóły ich powódek i wiary, że mogę to czynić lepiej niż, nie przymierzając „specjaliści”.

Zamiast krytyki i żółci, fragmenty z owych przeczytanych przeze mnie książek chciałbym – zamiast wywodów i intelektualnych interpretacji – serwować, jak, warzywa z własnego ogródka bez wchodzenia w szczegóły jak i czym były podlewane.

Krytykę zostawiam krytykom.

Hipergrafią jakąś ludzkość powodowana i wszetecznym interpretowanie interpretacji, dość się już nacierpiała abym i ja do tego potopu informacyjno-krytycznego miał się przyczyniać.

Nie powiem, może i wrzucę coś na marginesie bo przecież jakieś zdanie nie tyle mieć muszę, co mam, i czasami najzwyczajniej mam ochotę podzielić się z tym ze sobą, nie z wami, bo zwyczajnie piszę dla siebie i z sobą dyskutuje, bez kokieterii przyznając fakt, że nie ma Was, Tu, Wielu.

Siłą rzeczy zmuszony jestem traktować to, co piszę, jako artykulację swoich myśli w cyberprzestrzeń, zastępującą mi zwykły, z tradycyjnego papieru uczyniony pamiętnik.


A.A. Milne – Mały Ponurnik Kłapouchego (z ilustracjami Ernesta H. Sheparda)

– Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy go nie ma, dopóki się nie wydarzy.

– Żadnej z nikim Styczności. Żadnej wymiany myśli… Taka rozmowa do niczego nie prowadzi, zwłaszcza jeśli w drugiej części rozmowy ukazuje się ogon tej osoby.

– Jeśli nie pamiętasz już czasów, kiedyś jakoś sięmiał, spójrz za siebie. Może zapodział ci się ogon.

– Jeśli się okaże, że ogon się zapodział, wiedz, że m pełne prawo ci brakować.

– Zdarzają się tacy, którzy życzą ci dobrego dnia. Jeśli ten dzień godzi się nazwać dobrym, co jest wątpliwe.

– Ktokolwiek ci mówi, że aby schudnąć, potrzebny jest tydzień, kłamie.

– Zaraz będzie deszcz… Jeśli już nie pada.

– Można szukać Bieguna Północnego albo bawić się w „lata ptaszek po ulicy, albo łapać ptaszki w sidła – to zupełnie obojętne.

– Jeśli chodzi o mnie, to nie znoszę tego całego mycia. Nowoczesna bzdura, i tyle.

– Tylko się nie dziw, jeśli twój dom nadal stoi na miejscu, choć wydawało się, że ktoś powinien był przyjść i go wywrócić. Być może liczą, że zrobi to wiatr.

– Pamiętaj: Co komu do tego, skoro i tak mniejsza o to?

Paczka, w której była sraczka

$
0
0

Kiedy chlać przestałem wyjąwszy z repertuaru bogatych – a jakże – środków wyrazu, wszystko, co się wiąże z alkoholem, moja wartość towarzyska spadła prawie do zera.

Na szczęście ten niewielki promil moich przyjaciół, przyjął ten niecodzienny przebłysk resztek moich szarych komórek – niemal entuzjastycznie.

Jakaś jadowitość ze mnie wraz z tym znikła, pamiętam co robiłem poprzedniego dnia, pamiętam co mówiłem, i zdarza mi się pomyśleć zanim coś powiem, co jest miłą rzeczą dla mnie wielce w przeciwieństwie do mojej skłonności mówienia tego, co się myśli a nie myślenia o tym, co się mówi.

Taką samą prawie zerową wartość towarzyską osiągnąłem na wszystkim znanym portalu FB – zwanym twarzo-książką".
Mówię oczywiście o "osiągnąłem" w kategoriach statystycznych, odnosząc się do ilości informacji potencjalnie przeze mnie odbieranej a informacją przeze mnie wysyłanej.

Mam wrażenie, że znikam.

Przecież, żeby zacytować mądrych ludzi: portale społecznościowe: to rewolucja w komunikacji, cały świat w zasięgu ręki i mózgu.
No to jak tu z tego nie korzystać.
Korzystam. Klikam. Lubięto. Próbuje się komunikować.

Ale co to ma wspólnego z komunikacją to ja naprawdę nie wiem i zachodzę w głowę czy aby znowu chlać nie zacząć.

Przynajmniej wtedy była jakaś komunikacja i FUN – jak teraz mówią.

Nie mam kotka, nie mam małej córeczki, słodkiego geniusza albo "dałna", którym mógłbym wymachiwać jak flagą swoim przyjaciołom zależnie od kierunku wiatru ich zmiennych nastrojów i mód.

Wiem co mnie tam zapędziło i nie ukrywam tego, że ma to związek z moją nie tyle pasją, co zwykłymi auto-dziennikarskimi  wyprawami w głąb samego siebie i wypróżniania ich zawartości w pamiętnikarską cyberprzestrzeń całodobowo dostępną.

Ale My już nie rozmawiamy i nie komunikujemy się, choć poprawniej było by powiedzieć, że wszelakie próby mojej komunikacji z wami kończą się Hiobowym finałem.

Wklejamy tylko komunikaty do natychmiastowej lubialności i łatwoprzełykalnej niestrawności.
Podziwiamy świat w obrazach uwięzionych w prostokątnej ramie monitora bojąc się odwrócić głowę we własne okno, by nam coś nie pierzchło:
Nie widziałeś najebanego Kwacha?
Tuska w Nigerii, jak spierdolił w afrykańską dupę w rocznicę smoleńską?
Jak możesz być tak niewrażliwy na lubieżne spojrzenia w przestrzeni miejskiej.
Katowane matki i żony bo choć była zupa ale soli nie dowieźli.
A tego pana co się wyjebał na motorze i potrącił kombatanta – też nie wiedziałeś?
Wybuchające samoloty na lewicy, spadające ciężarem ludzkich słabości obarczone, na prawicy.

Nic z tych wklejanek i recyklingowych komunikatów, nic mi o was nie mówi – bo nie mówicie sami.
Klonujecie cudze myśli i troski z bólem nadgarstków i opuszków palców bez mrugnięcia wszystkowidzących oczu.

Komunikacja na FB jawi mi się jak scenka, która zrodziła się w mojej głowie:
Wychodzimy na balkon nie, aby zapytać, co u sąsiada: cześć, co słychać, chujowa pogoda nieprawdaż?, tylko drzemy ryja:
Przełącz na kanał 12, nie, na 16, na 10, przecież kurwa mówię, że na 11.
Wyrywamy telewizor z przewodów, zanosimy na balkon i krzyczymy ponownie.
– Tak wygląda telewizor, ośle.

Zamiast zaprosić przyjaciół do wspólnej konwersacji i znosić ich obecność, łatwiej jest wyrwać tiwi z przewodami i krzyczeć...
To taka łatwizna a ja tego nie potrafię.

Dzień Ziemi – Chrońmy ją przed Ludźmi

$
0
0

Sekretarz Generalny ONZ napisał 21 marca 1971 taki oto bzdet:

„Oby nadchodzące Dni Ziemi były spokojne i pogodne dla naszego pięknego statku kosmicznego, jakim jest nasza planeta w miarę jak kręci się oraz krąży w mroźnej przestrzeni ze swoim ciepłym i wrażliwym ładunkiem ożywionej natury”.

Nie wiem czy autor tego zacnego tekstu był pod wpływem, czegoś lub kogoś ale takie wierszyki kojarzą mi się z hipisowskimi czasami, kiedy na haju wydawało mi się, że wszystkich kocham i wszyscy kochają mnie, że jest pięknie i wygodnie.

Na każdym haju bardzo łatwo udowadniać światu jakim jest się dupkiem.

W każdym bądź razie, ja, potrafiłem to zdumiewająco dobrze.

Leżąc naćpany na  trawie na jakimś Brodnickim Bluesowym Koncercie, wysyłałem w kosmos przesłanie tym, którym mogła przyjść ta idiotyczna myśl aby Nas odwiedzić, bo i miłość do całego kosmosu również posiadałem:
Kimkolwiek jesteście, wy, tam, w drodze mlecznej czy w innej cholernej mgławicy, nie przylatujcie do nas…
…my sami się pozabijamy, nie musicie nam pomagać…
… zrobimy to powoli, ale cóż, na wszystko trzeba czasu.
 Daj czasowi czas – jak powiedział poeta.

Nasz ziemski statek kosmiczny lata bez kierowcy – dacie wiarę?
Zastanawiam się gdzie to niby miałby on dolecieć jak od ponad 4 miliardów lat kręci się tylko w koło. Z miliardami istot, z których każda ma powołanie do kierowniczych stanowisk i chciała by lecieć w innym kierunku.

"Jeśli o mnie chodzi, to ewolucja może pójść do diabła.
Ludzkość jest wielkim błędem.
Śmiertelnie zraniliśmy tę cudowną, utrzymującą nas przy życiu planetę – jedyną w całej Drodze Mlecznej – wystarczyło sto lat zabawiania się Transportem!
Rządy prowadzą kampanię przeciwko narkotykom, czyż nie?
Niech powalczą z ropą naftową.
Mówicie o niszczycielskim haju!
Wlej tego trochę do samochodu i możesz mknąć sto mil na godzinę, przejechać psa sąsiada i rozedrzeć atmosferę w drobny mak.
Hej, skoro utknęliśmy jako Homo Sapiens, po co się wygłupiać?
Zajarajmy całego jointa.
Ma ktoś bombę atomową?
A kto dzisiaj nie ma bomby atomowej?
Ale muszę coś powiedzieć w obronie ludzkości: podczas każdej ery w historii, włączając w to Eden, wszyscy docierali do tego właśnie miejsca i, z wyjątkiem Edenu, wszystkie gierki, które mogły doprowadzić cię do szału, nawet jeśli na początku nie byłeś szalony już się toczyły.
Niektóre z tych szaleńczych rozgrywek trwają i dziś, to miłość i nienawiść, liberalizm i konserwatyzm, samochody i karty kredytowe, golf i kobieca koszykówka." – Kurt Vonnegut

Kiedy gówno wpada w wentylator

$
0
0

W wieku 14 lat stałem się członkiem amatorskiego zespołu rockowego.
Nie mam pojęcia dlaczego.
Mój wujek, z którym przez pewien czas dzieliłem pokój i łóżko, puszczał na szpulowym magnetofonie  ZK-140 – Led Zeppelin, Trzy Korony i Niemena.
Wydawało mi się, że ma paranoje mogąc słuchać, obok siebie, tak odmiennej muzyki.
Zaraził mnie tą paranoją.

W piwnicy leży w kartonie kilkaset kaset magnetofonowych.
Szukałem ich ostatnio dając komuś w prezencie.
Na jednych z niej przeczytałem:
Strona A – Krzysztof Penderecki – 7 bram Jerozolimy.
Strona B – Metalica - Master of Puppets.
Prawdziwa paranoja.

Z Pewexu dostawaliśmy grube kartony po sprzęcie RTV, które stanowiły centralkę, dwa półkotły i kocioł  (okrągła forma do ciasta była „hi-hatem”), moją pierwszą perkusję, umieszczoną w pewnej piwnicy, pewnego domku jednorodzinnego mojego bogato ustawionego kolegi, którego ojciec zwany był w owym czasie badylarzem – sprzedawał kwiaty i torf.

Nie pamiętam skąd wytrzasnąłem prawdziwą stopkę, wtedy jeszcze na sprężynę.
Moi koledzy chyba zmaterializowali swoje instrumenty z własnych marzeń.

Może pożyczaliśmy je od zespołu Wesoły Początek Radości, którego lider ochrzcił naszą kapelę „Kaprys Andrzeja”, bo miał na imię Andrzej, miał taki kaprys i zasuwał na gitarze jak sam Jimmy Page.

Grali często w kościele św. Antoniego – Whitesnake, Rainbow, tego typu rzeczy.
Z kościoła jechali do Jarocina, do szatańskiej wioski, szatańskiej muzyki.

Nie wszyscy księża w tamtych czasach byli tak otwarci, na muzykę, na długość włosów, na młodzież.
Nie wszystka młodzież tak rżnęła rocka jak Wesoły Początek Radości.

Byliśmy w nich wpatrzeni jak w świątecznego banana.

Próby odbywały się w Domu Kultury Odra w Nowej Soli, w jedynym wtedy dzięsięciopiętrowcu w mieście, któremu bacznie się przyglądano przez kilka lat, bo miał się podobno zawalić ze względu na mało stabilny grunt okoliczny.
Wyobraźcie sobie próby w takim przeklętym miejscu.

W tym samym przeklętym miejscu miał swoje próby teatr Terminus a Quo ze swoim charyzmatycznym liderem Edwardem Garamontem, którego czapierzasto-brodata głowa często kiwała nam na powitanie: Fajnie gracie – mówił.
No to graliśmy.

Na pierwszy ogień poszedł utwór Black Sabbath - Paranoid.
Był tak prymitywny, że mogli go zagrać nawet czternastolatkowie.
Kiedy matka naszego basisty, tylko swoimi, nikomu nieznanymi sposobami dowiedziała się, że gramy Spiekotą Lata Breakoutów – zabroniła mu występów.

„Spiekotą lata pachną piersi jej” – śpiewał Nalepa, a to, mamie basisty, wyraźnie się nie spodobało.
Była tak religijna, że nie raczyła tolerować rzeczy nieprzyzwoitych, w które była wyposażona.

To grzech – ryknęła, i, repertuar poszedł się jebać.

To i tak było lepsze niż gdyby miała się dowiedzieć o czym śpiewał Black Sabbath.
Nie wspominając o nazwie.

Jeśli istnieje dobry Bóg to musiał być niezłym wesołkiem pozwalając mi grać na bębnach.
Publiczność w tamtym czasie była również bardzo wyrozumiała, złakniona dźwięków innych niż pijane frazy popularnych wówczas orkiestr dętych.

Nikt nie krzyczał do sceny: – Wypierdalać małe szczyle – mimo, że mogliśmy sobie na to zasłużyć.
Były owacje i bisy, w sali koncertowej przy Fabryce Nici Odra. Wielkiej sali, dla małych ludzi, dla każdego kto chciał zagrać choć nie każdy chciał.

Bóg istnieje  – jest w muzyce.

Kiedy matka basisty, dowiedziawszy się o koncercie synka pierworodnego, ukryta gdzieś z boczku, pośród tłumu wypełnionej po brzegi sali roniła matczyne łzy i ściskała po koncercie synka swego jakby nie dowierzając, znowu graliśmy Spiekotą Lata.
Tym razem grzech i zwątpienie poszły się jebać.

Byliśmy małymi muzycznymi klaunami traktującymi to, co robiliśmy, zdecydowanie poważnie i z której strony by nie patrzeć – jak był prąd – graliśmy.
Trzymaliśmy w dłoniach prawdziwe instrumenty, zdolne poderwać ostatnich katolickich ponuraków do uśmiechu.

Nie udawaliśmy.
Chcieliśmy być coraz lepsi, chcieliśmy lepiej grać i lepiej się czuć.

Nie oszukujmy się, przecież chodzi o zabawę.
Do dziś klauni cieszą się ogromną popularnością bo ludzie, tak jak kiedyś, chcą się bawić.
Tylko o zabawę chodzi, jakby życie nabierało sensu dopiero mocno rozbawione.

Tylko co to ma wspólnego z muzyką.

Tą męcząca, dysonansową, extra basem podkręcona, z kilku chemicznych dźwięków skleconą bezbarwną lurą nie mogąca się obejść bez stroboskopu powtarzalności i swej egzystencji brokatem posypanej uzasadnić niczym więcej niż pulsującym jak krwawiąca tętnica, martwym rytmem.
Tylko gdzie tu rytm. Gdzie człowiek.

O, jest. Mówią, że egzotyką świat podbija bo gębę ma azjatycką i to jest ta egzotyka, w asyście azjatyckich nóżek na szpilkach.
Równiutko jak roboty przy taśmie, w rytm anorektycznych nutek podskakują kukiełki i dziąsła pokazują kolagenowymi ustami obciągając druta sukcesu.

Gangbangują listy przebojów, noworoczne sale powszechnego szczęścia, jutuby, tiwi, wszelkiej maści i narodowości radia i internety, wpadają do każdej pustej głowy uzależnionej od globalnej pustki, w konwulsje, zwane tańcem, wprawiające – GangmanStylem objawione.
Nie mogę się nadziwić tym debilo-samplo-boysbandom, wykreowanym mega-cyco-gwiazdkom, znikającym po trzech miesiącach gwałcenia pierwszych miejsc list przebojów.

Ich miejsce zajmują ustawione w rzędzie, jak roboty na taśmie, inne dupogłowe, długonogie seks blondynki i blondyni, czarnulki i azjatki, które same nie mogą się nadziwić, jak machając wytrenowanym na siłowni tyłkiem, można zarobić miliony, o muzyce mając pojęcie takie, jakie ma dwulatek na temat prostaty i reakcji Maillarda.

Każdy choć raz w swoim życiu powinien pociągnąć za strunę majestatycznego kontrabasu aby poczuć siłę jego dźwięku ukrytą w misternie splecionych słojach świerkowego drewna.
Usiąść przy pianinie i choćby jednym palcem dotykać klawiszy unoszących z długich strun dźwięki pobudzane młoteczkami obciągniętymi filcem, dźwięki pięciu oktaw, których nigdy nie zapomnicie.
Zagrać jakikolwiek akord na gitarze akustyczne z nylonowymi strunami.
Opuszkami palców wydobyć niedbały flażolet.
Wziąć w dłonie perkusyjne pałeczki, drażniąc czułe struny werbla, uderzyć mocno i delikatnie, o metalowy kant i membranę jednocześnie.
Wydobyć choćby jeden kulawy dźwięk z klarnetu, trąbki, ksylofonu, uderzyć w trójkąt lub tamburyn.
Zagwizdać choćby, aby przekonać się – czym jest muzyka, czysta, jak prawdziwa miłość.

Gangman styl jest jak gang-bang – jest jak globalne pieprzenie, w którym prym wiodła do tej pory Liza Sparxxx, której zakosztowało 919 amatorów w jeden dzień. Z miłości do seksu albo matematyki.

Najnowszy utwór Gangmana, „Gentelmen”, z uroczym i wyśmienicie zabawnym teledyskiem – pan G. odstawia Pani krzesło i Pani upada, pan G. wkłada rękę z tyłu spodni i daje Pani do powąchania palec, Pani i Pan G. obejmują czule znaki drogowe, itd. itp, – został wyświetlony na YouTube, w 6 dni, 162 milionów razy.

Tyle osób dało się wyruchać jednemu facetowi w 6 dni.

I choć satysfakcja towarzysząca tej Gentelmańskiej produkcji przypomina mi sraczkę, która wpadła w rozpędzony wentylator, to amatorów takiego chłodzenia, mam wrażenie, nigdy nie zabraknie, bez względu na porę roku.

O szacunku mąki z gipsem

$
0
0


Mój Dziadek mawiał, że szacunek, należy się ludziom starszym.
Nie każdemu, tego nie musiał dodawać, na szacunek trzeba sobie zasłużyć.

Szacunek należy się papieżowi, religii, politykom, świętym, ojcom, kobietom, feministkom, policjantom, piekarzom, górnikom, nauczycielom – jakby w samym słowie zawarte było logiczne implicite, którego wzór często przypomina szacunek dla niewłaściwych ludzi z niewłaściwych powodów.
Piekarze, dla przykładu, to zacny i zanikający zawód – mimo tego co głoszą dumnie ich szyldy i witryny – zastępowany przez wysokonakładowe maszyny mieszająco-piekące, zdolne siłą swych niestrawnych pseudopiekarskich multiplikacji, wsmakować nam, że mączne gumoleum to chleb.


Mam szacunek do tego piekarza z ulicy Jagielońskiej (E. Morkowskiego), którego rodzina od 1948 chleb znakomity piecze po dziś dzień (a jakie bułki) modom się nie poddając, ekonomicznie korzystniejszej perspektywie, która w znaczący sposób – czego przykładów można by mnożyć – wykoślawiła „chleb” i co za tym idzie nasze kiszki wewnętrzne, zamieniając nasze domowe, przyjemne, wychodki – w zbiorowe kloaki.

Szacunku nie da się i nie powinno odgórnie implikować, choćby w imię najszlachetniejszych idei, przekuwanych często mimowolnie lub z premedytacją w broń nieposzanowania godzącą najczęściej w obie strony.

Nauczyciel żąda szacunku od ucznia, rodzic od dziecka, kobieta od mężczyzny, polityk od wyborcy w twórczym szale żądań, choćby, jak tego pana, co zapomniał, że się nieszczęśnik bez nóg urodził a od świata żądał nie tyle powrotu nóg, jakimiś nowoczesnymi protezami zastąpionych, co fotografii kształtnych łydek w magazynach dla mężczyzn.

Tak samo jak ten ktoś – cytując Margaret Thatcher – który „musi mówić ludziom na głos, że jest ważny, ważności żadnej nie posiada”, tak szacunku się nabiera, bo nadać go żadna siła zdolną być nie może, ani siłą krzyża czy wielką literą pisaną imienia.

Janusz Palikot, polityk, co to scenę polityczną „palikotyzuje”, na blogu swym zdjęcie, sztuk jeden, opublikował, tytuł temuż zdjęciu nadając:„Wypijmy za błędy”, z kieliszkiem do wina, pełnym czegoś, co przypominać może „szampana”, z uśmiechem na twarzy, z gustowną czapeczką i zimowym krajobrazem – wolno mu, u siebie jest, w domu i na blogu.


Szokujące to zdjęcie, alkohol szokuje, ubiór może szokować, tak rozchełstany na mrozie, i ta chałupa ledwie widoczna, drewniana, i data, która pokrywa się z wymagającą szacunku rocznicą katastrofy smoleńskiej, której termin przydatności do szacunku maleje wprost proporcjonalnie do starań różnych ideowych obozów koncentracyjnych.

Larum się wielkie podniosło, pewnie z szacunku do tego od poranka bicia w dzwony, który każdy szanujący się obywatel mieć powinien, aby choćby jedno kolano zgiąć przed świętością rozpraszaną decybelami dzwon-łomotu, słyszalnej przy najszczelniej pozamykanych okiennicach – czy słyszy tego czy nie, ateistą jest czy wierzącym, siedzi na klopie czy na tronie przed tiwi.

I jak ten piekarz, co mózg wymienił na bardziej sprawniej działającą ekonomiczną maszynkę i jego chleb – jeśli przez przypadek kupię – do ust mych na powrót nie wraca, jak kiedyś, upuszczony na ziemię, z przerażeniem podnoszony i ochuchany, ale kończy w kuble na śmieci, szybko zapomniany.

Zapamiętuje adres piekarni, od jej paskudztwa z dala się trzymam, rozpowiadając wszem i wobec, że dla takowej produkcji chleba i jego wytwórców, o szacunku mowy być nie może.

I choć dla wytwórcy takowego „chleba” i samego chleba przez niego czynionego szacunku nie nabiorę, to gdybym tego chlebotwórcę prywatnie znał, i byłby on zacnym i szanowanym ojcem, przez ciżbę córek uwielbianym, to na szacunek mój by on zasługiwał, jako ojciec i wychowawca, ale jako piekarz już nie, bo na szczęście jeszcze mi się nie pomieszała zdolność do nie mieszania mąki z gipsem mimo, że jedno i drugie białe, jak przenajświętsza cnota.

Dystopia, teściowa i rybki - (Możliwości wyspy)

$
0
0

Oznajmiła mi Teściowa, przy okazji pożyczanej przez nią książki „Peggy Guggenheim, życie uzależnione od sztuki” – Anton Gill, że czyta ostatnio same biografie, bo nie ma nic ciekawego do czytania.
Same gówna w księgarniach sprzedają.
Oh, może reklamują same gówna (choć nie same) ale sądząc po ilości książek na księgarskich półkach, sytuacja nie jest tak dramatyczna – odpowiedziałem rzeczowo.

Kiedy byłaś ostatnio w księgarni?
Nie wiem, parę lat temu. Książki są za drogie.
Nie mylmy 11 procent polaków, którzy regularnie czytają książki a 60 procent nie czyta w ogóle, że jesteśmy  – jako Polacy – jednym z najgorszych wskaźników wtórnego analfabetyzmu w Europie, nie mylmy tego z ilością literatury wydawanej, w antykwariatach i na niedzielnych rynkach sprzedawanych,  aby nie wspomnieć tak archaicznej instytucji, jaką jest publiczna biblioteka.

Wiele osób podchodzi w ten sam sposób do rzeczy.
Składają wciąż te same puzzle. Przecież koń jaki jest każdy widzi. Nawet na zdjęciu. Powiedziałbym rybka nie koń. Rybek i wszelkiego rodzaju stworzeń morskich w morzu nadmiar.
Oceany w tym morzu.
Moja długa lista ich konsumpcji wciąż się powiększa.
Apetyt mam nieprzeciętny, i nie należy go mylić z wyjątkowy – bo to mogłoby oznaczać, że piszący ten tekst,  jest kimś nieprzeciętnym.
Mam nieprzeciętnie ponadnormatywny, grubo-koślawy apetyt.

Mógłbym rzec, że jestem jakimś, na wzór tych pontoniastych jegomościów, którzy uwielbiają big-macki i energetyczne szejki.
Z jedną różnicą, mimo, że obżeram się od dziecka, wciąż nie potrafię znaleźć, tego jedynego, ulubionego dania choćby przez sam fakt uczęszczania nie tylko do placówek fastfódem zwanych, i tylko odrobinę przypominam ponton, i to z jednej strony.

To nie jest coś zabawnego, to żarcie od rana do wieczora, te dzwonka i filety, wędzone karpie i węgorze,  gotowane w niskich temperaturach i szybko grillowane, a czasami do mojej mocno ze zdziwienia rozpostartej gębowiny i jakiś plankton wpada.
Szczerze?

Nie potrafię zamknąć gęby przeklętej tak szeroko rozdziawionej.
I tak to jest z tym od dziecka ciągnącym się za mną przekleństwem.
Bo to musi być przekleństwo, którego ja nie chce, a pozbyć nie umiem.

Fakt, znałem w młodości cyganów, mój Dziadek handlował z nimi pod kantorem obcą walutą, ale nie przypominam sobie abym jakiemuś za skórę zalazł, a ten, w odwdzięce, klątwą obżarstwa mnie potraktował, rzuconą przez jakąś cygańską wróżbitkę, albo samą czarownicę po prostu.
Nie żeby czarownic na rodzinnym składzie nie mieli, to byli po prostu dobrzy ludzie, choć nie wykluczam, że i wśród nich mogła się znaleźć jakaś czarna owca.

Zdejmijcie ze mnie te czary, nie chce ich.
Ale miało być o książkach a gadam o rybkach.
Może kiedyś się nimi zatrułem – ale znacie przypadek, aby zatrucie trwało kilkadziesiąt lat?

Wracając do książek.
Jest pewne literackie danie, które chętnie i z pewną periodycznością konsumuje – antyutopia.
E. Zamiatin – „MY”, Aldous Huxley – „Nowy wspaniały świat”, George Orwell – 1984, aby chronologiczny ciąg twórczy odtworzyć a nie wydawniczy wszak powieść Zamiatina ujrzała światło wydawniczego talerza dopiero w 1988 roku, choć prawo pierwokupu do fabularnej innowacyjności, ma właśnie ta książka – MY – Zamiatina.


Do tej kanonicznej świętej trójcy należy dodać pozycję czwartą – Michela Houelebecka, zatytułowaną – „Możliwości Wyspy” – „pierwsza wielka i jak dotąd niedościgniona dystopia naszej płynnej zderegulowanej, opętanej konsumpcją, zindywidualizowanej ery”(*1).

Zamiatin, Huxley i Orwell szyli swoją fantastyczną antyutopijną materię na miarę swoich czasów.
Tym literackim uniformem chcieli opowiedzieć swoim współczesnym: taki świat Was czeka jeśli się nie opamiętacie.

Świat milionoistnie posłusznych żołnierzy i odgórnie szczęśliwych producentów, uwolnionych od znaków zapytania, wyleczonych, nakarmionych do mdłości ideowym jadalnym szczęściem, aż do sytości spokojnie drzemiących obywateli, pochrapujących w sposób zorganizowany, do taktu wielkiej symfonii chrapania.

Świat szyty na zamówienie, przez wielkich krojczych tegoż świata, którzy posiedli jedyny krój zdolny pomieścić wszystkich i wszystko w jednię.
Nie wyobrażali sobie, Zamiatin, Huxley i Orwell świata innego, niż zrobionego na zamówienie, pod doskonały liniał nieomylnych doskonałych krawców szytego.

W przeciwieństwie do nich Houelebecka, (również i on tka materię na miarę swoich czasów) wizji świata skrojonego slef-made – na własne indywidualne zamówienie.
Nie wyobrażali sobie Zamiatin, Huxley, Orwell świata pozbawionego krojczych.

W pogoni za wolnością, wieczną młodością i szczęściem nie potrzebujemy już Krojczego, sami możemy, z pomocą technologii, nie tak zdaje się dalekiej w konsekwencje od przedstawionej w "Możliwościach Wyspy", prokurować sobie świat, bez zmartwień, brudu, czy irytującej przypadkowości losu, nękającej ludzkość.

W przyszłości Houelebecka, rzeczywistość tka się sama, nikt ani nie chce, ani nie może jej kontrolować, ta przyszłość w takim samym stopniu potrzebuje dyrygentów i nadzorców jak planety i gwiazdy potrzebują planistów i dyżurnych ruchu.

Ludzie sami i z własnej woli, samodzielnie odnajdują drogę do trapu prowadzącego do rzeźni. To rzeźna self-made.
Poprzednicy Houelebecka martwili się zmianami społecznym regulowanymi odgórnie i nieprzypadkowo w kontekście jednostki, Houelebecka nie martwi nadmiar kontroli i przymusu, martwi go ich brak, który niepokój i zagrożenie czyni całkowicie zbytecznym.
Nie przypadkowo autor wskazuje na technologię, słynącą ze swego zaślepienia, w myśl polepszania ludzkiego bytu opętanego wygodą i postępem.

Houelebeck odwraca ludzką sekwencję, w której cele i zamiary poprzedzają czyny, człowiek czyni coś dlatego, że uczynienie tego jest możliwe, a nie ze względu na cel, do jakiego dąży.
I jeśli kiedyś Bóg, nieprzenikniony i oślepiający swą nieodgadnionością patrzących na niego obserwatorów, jest znakiem równania naszej ludzkiej samoniewystarczalności, tak technologia, może zagwarantować skuteczność działań wynikających z naszych intencji (opisywana w książce genetyczna, replikowalna nieśmiertelność).

Holoubeck porzuca daremność nadziei ostro i przenikliwie, wyjątkowo szczerze.
Jak mówi sam autor – proces opisywania rzeczy nie prowadzi już do ich zmieniania, tak jak przewidywanie tego, co nastąpi, nie prowadzi do zapobiegania przyszłym wydarzeniom.
Nie wydaje mi się słuszna teza sformułowana przez Fukuyamę (*2) o końcu historii, obśmiana i obalona a jednak, zdaje się jakby dalej, szczerzyć do nas zęby.

Inwentarz przesłanek jakimi dysponuje Houelebeck i na którym oparł "swoją prawdę", to słabość jednostki i polityki niezdolnej do samokontroli.
Państwo-naród nie jest zdolne łączyć polityki państwowej z eksterytorialną "przestrzenią przepływów" (*3), będącej daleko poza zasięgiem ściśle terytorialnej polityki państwowej. To instytucje obarczone są trudnym i bezsilnym zadaniem propozycji i gwarancji lokalnych rozwiązań, problemów o charakterze globalnym.

Mimo rozszerzenia indywidualnej autonomi jednostek, skutkiem załamania się autonomii państwowych, aby winą częściowo chociażby obarczyć dół piramidy podtrzymującej wierzchołek nie zdolny ze swojej wysokiej perspektywy ujrzeć perspektywy niższej.
Piramidalny konstrukt wydaje się w tym momencie adekwatnie kołysać i chwiać w oddolnym i powolnym ruchu we wszystkich możliwych kierunkach wolnych od jakichkolwiek nakazów, którym jednostka-plankton, wolna, choć wolno, porusza się na własny nieudolny płynny sposób.
Jeżeli płynność zachowań wynikająca z wysoko rozwiniętej ekonomii jest nie do pogodzenia z normatywnym katalogiem dopuszczalnych obyczajów, to wpasowuje się ona doskonale w nieustające zachłystywanie się wolną wolą, własnym ego i okrutną narcystyczną rywalizacją.
A kiedy już przyjdzie wiek, jeśli przyjdzie, gdy zaczynamy odczuwać szczęście, wiemy już, że w końcu je stracimy.

Jak pisał Schopenhauer, prawdziwe jądro życia jest wypalone, kiedy instynkt seksualny zamiera, ludzka egzystencja przypomina przedstawienie teatralne, które rozpoczęte przez żywych aktorów, na koniec jest grane przez automaty ubrane w te same kostiumy.
Zamiatin ujął to tak: Czy to nie jasne: rozkosz i zawiść to licznik i mianownik ułamka zwanego szczęściem.

„Nie chciałem stać się automatem i właśnie to, tę rzeczywistą obecność, ten smak żywego życia, jak powiedziałby Dostojewski, przywróciła mi Esther”.
Po cholerę utrzymywać ciało, którego nikt nie dotyka?
I po co wybierać ładny pokój w hotelu, kiedy śpi się samemu?

Po tylu innych ostatecznie pokonanych, mimo ich szyderstw i grymasów, mogłem jedynie się ukorzyć: zdecydowanie niezmierzona i godna podziwu była potęga młodości i miłości (Zamiatin: nareszcie i ten żywioł został pokonany, czyli zorganizowany, zmatematyzowany; to właśnie co u starożytnych stanowiło źródło niezliczonych kretyńskich tragedii – u nas, sprowadzono do harmonijnej, przyjemnie pożytecznej funkcji organizmu, podobnie jak sen, pracę fizyczną, odżywianie się, defekację itd.).

Młodość była czasem szczęścia, jego jedynym sezonem, młodzi ludzie, prowadzący próżniacze i pozbawione zmartwień życie, częściowo zajęci mało pochłaniającymi studiami, do woli mogli się poświęcać radosnym uniesieniom ciała.
Mogli bawić się, tańczyć, kochać, oddawać się wszelkim przyjemnościom.
Mogli wychodzić z imprezy bladym świtem w towarzystwie partnerów seksualnych, jakich sobie wybrali, i kontemplować posępne szeregi urzędników jadących do pracy.

Stanowili sól ziemi, wszystko było im dane, wszystko dozwolone i wszystko możliwe.
Później, założywszy rodzinę i tym samym wchodząc w świat dorosłych, poznawali kłopoty, mozół, obowiązki, trud istnienia; musieli płacić podatki, podporządkować się wymogom administracyjnym, a jednocześnie być bezradnym i zawstydzonym świadkiem, z początku powolnej, a potem coraz szybciej postępującej degradacji własnego ciała; przede wszystkim zaś musieli opiekować się dziećmi, niczym śmiertelnymi wrogami mieszkającymi w tym samym domu, musieli je dopieszczać, karmić, martwić się ich chorobami, zapewniać środki na ich edukację oraz przyjemności, a w przeciwieństwie do tego, co dzieje się u zwierząt, nie trwa to tylko przez jeden sezon, na zawsze pozostają niewolnikami własnego potomstwa, dla nich czas radości kończy się na dobre, potem będę już tylko zmagać się z bólem i wzrastającymi kłopotami zdrowotnymi, aż do czasu, kiedy nie będą już się nadawać do niczego, i ostatecznie zostaną potraktowani jak odpadki, niepotrzebni i zawadzający starcy.

Dzieci w odpowiedzi za nic nie będą im wdzięczne, wręcz przeciwnie, ich wysiłki, jakkolwiek usilne, nigdy nie będą uznane za wystarczające; z tej prostej przyczyny, że są rodzicami, zawsze będą uznani za winnych.
Z tego cierpiętniczego, wypełnionego wstydem życia, zostanie bezwzględnie wygnana wszelka radość.

Jeśli tylko zapragną zbliżyć się do młodych ciał, będą prześladowani, odrzuceni, okryci śmiesznością i  hańbą (*4).
Cielesność młodych, z pewnością najbardziej godna pożądania ze wszystkiego, co świat mógł zaoferować, była zarezerwowana wyłącznie dla młodych, przeznaczeniem starych było pracować i cierpieć.

Taki był prawdziwy sens międzypokoleniowej solidarności; zasadzał się po prostu na holokauście każdej kolejnej generacji na rzecz tej, która miała ją zastąpić, holokauście okrutnym, rozciągającym się w czasie, nie przynoszącym żadnego pocieszenia, żadnej otuchy, żadnego wynagrodzenia, zarówno materialnego, jak uczuciowego.

Nigdy nie zapomnę jej ciała, jej skóry, jej twarzy, i nigdy nie poczuję z taką siłą, że relacje między ludźmi rodzą się, ewoluują i umierają w sposób całkowicie zdeterminowany, równie nieuchronny jak ruchy systemu planetarnego, toteż byłoby absurdalne i daremne żywić choć nikłą nadzieję na zmianę ich biegu.

Pytam: o co ludzie – od powijaków – modlili się, męczyli?
Żeby ktoś raz na zawsze wytłumaczył im, co to jest szczęście – a potem przykuł ich do tego szczęścia łańcuchem (*5).

(*1) Zygmunt Bauman – „To nie jest dziennik”
(*2) Manuel Castells – „Społeczeństwo w sieci”
(*3) Francis Fukuyama – „Koniec historii”
(*4) John Maxwell Coetzee – „Hańba”
(*5) Eugeniusz Zamiatin – „MY”
Viewing all 77 articles
Browse latest View live