Pamiętam, że pachniało wtedy wilgotną ziemią, poranne powietrze i delikatna mgła unosząca się nad jego powierzchnią wyglądały jak z obrazka, a nie z wojny trwającej czwarty rok.
Było cicho, nie fruwał żaden ptak, liście na drzewach jakby zastygły. Pobiegliśmy przez pole do najbliższego kulawego od wojennych ran domu – objęliśmy go kordonem swych ciał.– Leo, zobacz co się dzieje – Dziadek rzucił te słowa prawie szeptem do naszego snajpera.
– Tak jest – Leo zasalutował i zagrzmiał jak moździerz; nie był zbyt rozgarnięty, ale trafiał te podłe larwy – przepraszam, Niemców – w środek czoła z trzystu metrów.
– Widzę jed….
– Usłyszeliśmy głuchy dźwięk, jakby pękł gliniany garnek, krew chlusnęła na najbliżej stojącego Dziadka.
Ernest Pivot potarł dłonie o policzki, czoło i brzuch, rozsuwając palce na dłoniach, wykrzywiając przy tym przeraźliwie twarz. Wszystkie dzieci powiedziały – bleeee. – Leo odwrócił głowę, wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, spojrzał na Dziadka i powoli osunął się na ziemię.
Wtedy wydarzyła się rzecz zadziwiająca. Dziadek upuścił karabin i wydał z siebie krótki przeraźliwy okrzyk. Aaaaaaa – Ernest Pivot ryknął niespodziewanie, aż kilkoro z małych słuchaczy podskoczyło. Obserwował ich z zadowoleniem i ciągnął dalej.
– Wszyscy jednocześnie zatkaliśmy uszy – dźwięk był tak donośny, że niektórzy padli na ziemię jak po detonacji bomby. Staraliśmy się to później wyjaśnić – bezskutecznie.
Dziadek rzucił się w pogoń za tym wrednym skurczybykiem – Niemcem naturalnie – uzbrojony jedynie w granat zaczepiony u pasa. Odpiął go i jak z zimową śnieżką, jak dziecko ganiając kolegów po podwórku, ruszył w pogoń. Biegł niczym sprinter walczący o mistrzostwo świata.
Biegł przez bombowe leje, przeskakiwał wysokie zasieki z drutu kolczastego, potykał się o martwe ciała i, chociaż był szybszy, zahaczył o wystający z ziemi bagnet, krew polała mu się strużką po nodze i wtedy zwolnił, zatrzymał się.
Wściekły, rzucił granatem w skubańca, trafiając prosto w hełm.
Uciekinier stracił równowagę i upadł, karabin wypadł mu z ręki i poturlał się do głębokiego zalanego wodą leju.
Chlup i zniknął w wodzie.
– Jakiego leju? Zapytało jedno z dzieci.
– No, dziurze po bombie, do takiego dołu.
No więc, Dziadek biegł jak szalony, wyskakiwał w górę nad każdą przeszkodą jak sarna spłoszona przez myśliwego – Ernest Pivot lubił kiczowate porównania – znalazł się trzy metry od psubrata, kiedy zauważył, że ten chwyta za umieszczony przy udzie nóż.
Wyjął go i zamaszyście uniósł ramię łukiem ponad głową i wtedy guzik od rękawa zaczepił o kieszeń na piersi munduru i wyrwał z niej jak flagę pokoju niebieską szarfę z wyszytym na niej złotym lwem w koronie.
Dziadek stanął nagle jak koń zatrzymany w galopie, tuman kurzu wzbił się w kierunku przerażonego niemca, który jak woskowa figura nagle zamarł w bezruchu.
Dziadek skręcił tułów w prawo i sięgnął do kabury.
A ten skurczybyk zaczął machać przed sobą bagnetem jakby jedyną częścią ciała zdolną poruszać się była jego ręka.
Pewnie myślał, że zginie od kuli.
Dobrze główkował.
Przy kaburze Dziadka była doczepiona do niej, jak taras do budynku, mała kieszeń.
Z niej to właśnie wyfrunęła z łopotem szarfa, ze złotym lwem w koronie, identyczna, jak u leżącego na ziemi przerażonego zasrańca – to znaczy tego Niemca.
Powiewające na wietrze dwa identycznie haftowane kawałki niebieskiego jedwabiu wyglądały na tle płonących budynków jak ocalałe z potyczki statki na pełnych żaglach.
Były to chusty z emblematami ich szkoły.
– Co jest do cholery? – zabrzmiało w dwóch językach jednocześnie. Oczy wściekłych wrogów spotkały się. Mrużyli je jak podczas ulewy.
– To ty, Hans? Keller?
– Levi, to...
– Wbije Ci ten faszystowski bagnet w serce, jeśli to ty Hans.
– Jezu najsłodszy, to ty Levi? Tak powiedziała ta gadzina, jakby to sam Jezus był jego cholernym kolegą.
– Naprzeciwko siebie stało dwóch przyjaciół, którzy poznali się w Paryskiej Wyższej Szkole Mistrzów Kuchni, renomowanej uczelni dla najzdolniejszych ludzi tego rzemiosła. Rzucili się sobie w ramiona i podskakiwali jak uradowane z prezentu dzieci.
– Hans, przyjacielu.
– Levi, Mein Gott – rzuciłeś we mnie granatem.
– A czym miałem rzucić durniu – nadziewaną kaczką?
– Co ty tu robisz? – rzucił Hans, jakby to było przypadkowe spotkanie pod wieżą Eiffla.
– Zbieram trufle, idioto.
– Trufle? – Hans musiał być w szoku.
– Zabijam takich samych niemieckich śmierdzieli jak ty, zabiłbym każdego, kto zadaje takie pytania.
Ernest opowiadał dalej.
– Dziwiliśmy się, oglądając to całe zajście z oddali; dlaczego Dziadek nie dźgnął tego bandyty bagnetem albo nie próbował wyrwać mu głowy, tylko krzyczał na niego, wydzierał się, jakby chciał go tym okrzykiem zamordować.
Po słowie „trufle” Dziadek zamachnął się ręką; chyba przez moment myślał o zrobieniu krzywdy swojemu przyjacielowi.
Hans usiadł z wrażenia na ziemi.
– Przepraszam – krzyknął – przepraszam, spotkać cię tutaj to jak… Hans zaciął się.
– Jak cud – powiedział i rozglądnął się dookoła. – Mój przyjaciel goni za mną po polu pełnym trupów i wali granatem w łeb.
To nie najlepiej rozpoczęty dzień.
– Jest wojnaaaa – zadudnił Dziadek.
Hans zrobił mały krok do tyłu, zdawało się jakby odepchnięty siłą okrzyku.
– Twój pieprzony hakenkrojc chce zrównać całą Europę z ziemią, wykończyć wszystkich Żydów w obozach zagłady, a ty martwisz się o źle rozpoczęty dzień?
Ty jesteś głupszy niż podwórkowa kura, bo świń nie będę obrażał, porównując cię do nich.
– Obozach zagłady? – Hans niedowierzał, nie rozumiał, było to słychać w jego głosie.
– Zamilcz ignorancie, zamilcz.
Chcesz mi wmówić, że nic nie wiesz o milionach ludzi zabitych w obozach śmierci w Polsce, pijących własne szczyny, aby przeżyć, stłoczonych jak śledzie w puszce w swoich przytulnych, kurwa, baraczkach, czekających miesiącami na śmierć, wycieńczonych tak, że nie mogliby nawet uciec gdyby nadarzyła się okazja?
Mógłbym cię teraz zarżnąć za sam fakt posiadania na sobie tego mundurka. Bez mrugnięcia.
– Robert, przyjacielu, o czym ty mówisz?
– O wielkiej dupie z kosmosu mówię, tam twoje miejsce, w kosmicznej śmierdzącej srace; walczysz przyjacielu, a nie masz pojęcia, w jaką grę grasz, bo…
Przez chwilę wydawało się jakby ptak zatrzepotał skrzydłami.
Kula ze snajperskiego karabinu, przeleciała na wylot przez bark Dziadka – Ernest Pivot wskazał na swoim ciele odpowiednie miejsce – zostawiając dwie dziury w mundurze.
– Nogi Dziadka zatrzymały się w miejscu, a korpus skręcił się prawie o dziewięćdziesiąt stopni.
Wyglądało to tak, jakby Dziadek chciał zobaczyć całą okolicę: obrócił się, zamknął oczy i upadł obok swojego przyjaciela…
Kiedy nie wiadomo, skąd zaczęto do nich strzelać, Dziadek dźwignął się z ziemi, podniósł swojego przyjaciela, który postrzelony wił się z bólu, rzucił go sobie na plecy jak worek węgla i jak gdyby nigdy nic dotaszczył go do nas.
Rzucił go na ziemię i powiedział – Ja, Levi nadaję ci obywatelstwo francuskie ty szwabski skur…Ernest Pivot połknął ostatnie słowo i dodał.
– I wtedy Dziadek upadł przed nami nieprzytomny – z uśmiechem na ustach.
Za każdym razem, kiedy Ernest Pivot kończył jedną ze swoich opowieści dzieci biły mu brawo swoimi małymi rączkami, a on kłaniał się im głęboko, uśmiechnięty i zadowolony ze swojego występu.
Tylko oczy miał zawsze smutne, jakby nie pasujące do tej jego wesołości.
Wielu uważało Dziadka za trzaśniętego od kuli wariata, szalonego narratora swojego mocno przygodowego życia.
Dla Roberta nie był wariatem.
Mówił, że wariat nie potrafi zrobić bez zaglądania do przepisów stu doskonałych nalewek.